Obserwujemy człowieka gotowego zapłacić za sukces każdą cenę. Człowieka, dla którego nie istnieje nic poza ambicją i poczuciem własnej siły.
"Aż poleje się krew" to historia Daniela Plainview, który na początku XX wieku w Kalifornii buduje naftowe imperium. Jest królem miasteczka. Jedynym jego konkurentem w walce o władzę, bogactwo i "rząd dusz" staje się miejscowy duchowny. Są kapłanami innych religii, ale wierności ideom dochowują w podobnie fanatyczny sposób. I wiedzą, że w lokalnej społeczności nie ma miejsca dla nich obu.
Grany przez Daniela Day Lewisa Plainview owładnięty jest snem o potędze. Chce do niej dojść choćby po trupach. Nic się dla niego nie liczy. Dziecko, które samotnie wychował, przestaje pasować do jego wizji, gdy podczas wybuchu szybu zostaje ogłuszone. Chłopiec był mu potrzebny jako wzruszający rekwizyt, kiedy chciał trafić do serc kontrahentów. Potem – kaleki i wymagający opieki – stał się balastem.
Anderson tworzy na ekranie epicką opowieść, która zaczyna się w 1898 roku, a kończy w czasach wielkiego kryzysu. Ale nie zaludnia ekranu setkami statystów, nie buduje wielkich dekoracji. Najważniejszy jest dla niego Plainview. Kamera śledzi każdy jego krok, podchodzi blisko, zagląda mu w oczy. Bo to jest opowieść nie tylko o kapitalizmie. To także wiwisekcja natury człowieka, jego niepohamowanej chciwości i przeraźliwej samotności. Bardzo rzadko widzimy Daniela Plainview w otoczeniu ludzi. Zazwyczaj mamy w tle pustynię. Nawet w zamożnej posiadłości magnat naftowy jest sam.
Amerykańscy krytycy porównywali film do "Obywatela Kane'a". Ale bohater Orsona Wellesa miał swoją "Rosebud". Wspomnienie z dzieciństwa. Plainview jest całkiem wypalony. – Nienawidzę ludzi – mówi. – Chcę zarobić dużo pieniędzy, żeby nie musieć ich znosić.