37-letni Paul Thomas Anderson mówi, że nie może żyć bez kina, ale nie pracuje bez przerwy. Do nakręcenia "Aż poleje się krew" przygotowywał się kilka lat.
– Pisałem scenariusz o dwóch zwaśnionych rodzinach, gdy w londyńskiej księgarni trafiłem na książkę "Oil" Uptona Sinclaire'a – mówi Anderson. – To był fantastyczny temat! W latach 20. pisarz jeździł z żoną na wakacje do Kalifornii. Widział, co działo się z poszukiwaczami nafty, którzy z dnia na dzień chcieli się stać bogaczami. Ale też w swojej powieści opowiedział o zmaganiach robotników z właścicielami szybów. Ja od tych wątków odszedłem. Podczas pracy nad scenariuszem na tyle oddaliłem się od oryginału, że postanowiłem zmienić tytuł filmu na "Może polać się krew". Jednak kiedy zaczęliśmy zdjęcia, straciliśmy jakiekolwiek wątpliwości. Zrozumieliśmy, że ta krew poleje się na pewno.
Nowy film Andersona jest szalenie precyzyjnie zrealizowany.
– Kiedy kręciłem swoje pierwsze filmy, utkane z ludzkich losów jak mozaika, myślałem: nie ma sensu opowiadać tradycyjnie, 20 minut wprowadzenia, coś się dzieje, konflikt, rozwiązanie, no i już. Miałem nawet różne pomysły na takie filmy, ale kiedy siadałem przy komputerze i zaczynałem pisać, wszystko mi się wymykało i rozrastało. Tym razem było inaczej. Postanowiłem się zdyscyplinować. Powtarzałem sobie: "Nie rozdrabniaj się! Nie uciekaj w dygresje! Opowiadaj historię!" Moim niedościgłym wzorem stał się "Skarb Sierra Madre".
"Aż poleje się krew" to wielki popis aktorskiej gry Daniela DayLewisa, który wciela się w człowieka budującego u progu XX wieku swoje naftowe imperium.