– To wielka radość i satysfakcja – powiedział mi wczoraj Janusz Morgenstern. – Nie spodziewałem się tego wyróżnienia, jestem bardzo szczęśliwy.
Ta przyznawana przez Akademię nagroda jest jednym z najpiękniejszych wyróżnień, jakie może dostać filmowiec – dowodem uznania i szacunku środowiska dla tych, którzy tworzyli historię naszego kina. W pierwszej edycji Orłów, w 1999 roku, statuetkę otrzymał Wojciech Jerzy Has. Potem byli: Andrzej Wajda, Stanisław Różewicz, Tadeusz Konwicki, Roman Polański, Kazimierz Kutz, Jerzy Kawalerowicz, Jerzy Hoffman i Witold Sobociński. Morgernstern jest dziesiątym laureatem Orłów za osiągnięcia życia.
Koledzy mówią o nim ciepło „Kuba”. Bo Morgenstern jest człowiekiem całkowicie niekonfliktowym. Ma za sobą trudną wojenną młodość, która nauczyła go cenić i kochać życie. Jest tolerancyjny. Jako szef studia pomaga twórcom, ale nikomu nie narzuca swojego zdania.
Janusz Morgenstern ma piękną kartę w polskim kinie. Najpierw pracował jako asystent, m.in. przy „Kanale” i „Popiele i diamencie”. To on namówił Andrzeja Wajdę, żeby w roli Maćka Chełmickiego obsadził Cybulskiego, on też wymyślił najsłynniejszą scenę polskiego kina, w której spirytus płonie w szklankach jak znicz za poległych kolegów.
Jako samodzielny reżyser Morgenstern kręcił filmy rozliczeniowe z czasu wojny i powstania warszawskiego („Godzina W”, „Potem nastąpi cisza”, serial „Kolumbowie”), a także delikatne obrazy o uczuciach i moralności. Gdy pytałam go niedawno, które swoje filmy lubi najbardziej, wymienił debiutanckie „Do widzenia do jutra”, „Trzeba zabić tę miłość” oraz ostatni, nakręcony w 2000 roku „Żółty szalik” opowiadający o inteligencie niemogącym wyrwać się z nałogu alkoholizmu.