Kończy się kryzys, a razem z nim moda na ambitne kino. Znów zwyciężyły nadziane gwiazdami opowieści dla masowej widowni, w które wpompowano miliony dolarów.
Złoty Glob przypadł w udziale filmowi, który ma szansę stać się największym przebojem wszech czasów. Po miesiącu rozpowszechniania "Avatar" zarobił już 500 mln dolarów w USA i ponad 1,1 mld – na rynkach zagranicznych.
Specjaliści od marketingu szacują, że będzie pierwszym filmem w historii kina, z którego wpływy przekroczą magiczną granicę 2 mld dolarów. To prawda, że obraz Jamesa Camerona daje się odczytać jako wielka współczesna baśń, pełna odniesień do odwiecznych mitów i do antynomii natura – kultura. Niektórzy krytycy interpretowali go nawet jako przenośnię wojny irackiej. Ale dla milionów widzów na całym świecie to przede wszystkim prawie trzy godziny rozrywki i ciekawostka technologiczna, którą ogląda się w okularach 3D, krzycząc z wrażenia. Bo "Avatar" jest kolejną próbą udowodnienia, że kino nie umarło i nie da się go sprowadzić do obrazków na ekranie telewizora, komputera czy komórki.
Wyróżnienie "Avatara" kończy krótki czas, gdy nagradzano nie hollywoodzkie bajki, lecz obrazy ważne, jak "Aż poleje się krew" czy "To nie jest kraj dla starych ludzi". Wielkim przegranym tegorocznych Globów jest "Hurt Locker" Kathryn Bigelow – jeden z najlepszych filmów ubiegłego roku, gorzka, niemal paradokumentalna opowieść o oddziale amerykańskich saperów codziennie stających oko w oko ze śmiercią w Iraku.
Sam James Cameron, uznany za najlepszego reżysera, złożył hołd autorce "Hurt Lockera": "Jestem nieprzygotowany do podziękowań, bo byłem przekonany, że w tej kategorii wygra Kathryn". Smaku tej wypowiedzi dodał fakt, że Cameron mówił o... swojej byłej żonie.