[srodtytul]Pro: Uczta dla oka i ucha[/srodtytul]
[b]Marek Sadowski[/b]
Choć musical nie jest moim ulubionym gatunkiem filmowym, "Nine – Dziewięć" kupiłem bez zastrzeżeń
Bohaterem quasiautobiograficznego "Osiem i pół" (1962) mistrza włoskiego kina Federico Felliniego był reżyser filmowy przeżywający zarówno kryzys wieku średniego, jak i twórczy. Ale kiedy artysta nie ma nic do powiedzenia, może zawsze objaśnić, dlaczego tak się dzieje. Ta opowieść o twórczym i życiowym wypaleniu zainspirowała później Amerykanina Maurego Yestona do stworzenia musicalu.
Minęły kolejne trzy dekady i za sprawą Roba Marshalla ("Chicago") bohater Felliniego znów pojawił się na ekranie otoczony wianuszkiem pięknych kobiet w pocztówkowo malowniczych realiach Włoch lat 60. A wybór Daniela Day-Lewisa to strzał w dziesiątkę. Jego Guido Contini na pozór zblazowany, znudzony sławą i wielbicielami, a naprawdę zmęczony życiem, pracą, kobietami, które jednocześnie kocha i okłamuje, jest zarazem magnetyczny i psychologicznie prawdziwy. Mimo braku wcześniejszych doświadczeń świetnie poradził sobie z tańcem i ze śpiewem. Bo w musicalu, także filmowym, fabuła jest tylko szkieletem, na którym wspierają się kolejne numery taneczno-wokalne. I tak właśnie skonstruowane jest "Nine – Dziewięć". Dobitną, przykuwającą uwagę ilustracją luźno połączonych ze sobą epizodów z udziałem kolejnych kobiet z życia, wspomnień i marzeń Guida są ich partie muzyczne.