Nastolatka spotyka dużo starszego od siebie mężczyznę i traci dla niego głowę. Kino opowiadało o fatalnym zauroczeniu już wiele razy. Na serio i z przymrużeniem oka. Mimo to film Lone Scherfig jest interesujący ze względu na kontekst, w którym rozgrywa się opowieść.
Jest 1961 rok. Beatlesi jeszcze nie zawładnęli masową wyobraźnią. Dzieci nie buntują się otwarcie przeciw rodzicom. Ale coś już wisi w powietrzu. Tymczasem 16-letnia Jenny dorasta na przedmieściach Londynu. Jak wielu jej rówieśników wyraźnie dusi się w mieszczańskiej atmosferze powojennej Anglii. Chłonie więc pisma francuskich egzystencjalistów, słucha Juliette Greco. Wszystko, co związane jest z Francją, kojarzy się ze swobodą i romantyczną przygodą.
Jednak prawdziwa "przygoda" czeka Jenny dopiero, gdy ulegnie czarowi trzydziestokilkuletniego Davida. Przeżyje pierwszą miłość i głębokie rozczarowanie.
"Była sobie dziewczyna" zdobyła trzy nominacje do Oscara: za najlepszy film, scenariusz Nicka Hornby'ego i główną rolę Carey Mulligan.
Hornby napisał błyskotliwy tekst. To subtelny pastisz dydaktycznej opowiastki z morałem, a zarazem świetna ilustracja przebudzenia się generacji dzieci kwiatów. Jenny żyje tak, jakby badała, gdzie są granice jej wolności. O dziwo, nauczka, jaką dostaje za naiwność i nonszalancję, nie prowadzi do bolesnego upadku. Wychodzi ze związku z Davidem wewnętrznie wzmocniona. Rozumie – w przeciwieństwie do pokolenia rodziców – że jednym z przywilejów w pełni świadomego życia jest prawo do popełniania błędów.