Autorka filmu Beata Dzianowicz pierwszy raz była w Afganistanie w 2002 roku. – Wtedy trwała jeszcze euforia po opuszczeniu Kabulu przez talibów – wspomina. – Ludzie zapraszali nas do domów, chętnie dawali się filmować. Teraz ogromna część miasta została sparaliżowana zasiekami. Ale w tym jednym z najbiedniejszych krajów każdy ma komórkę, choć rzadko kto zarabia dolara dziennie.
W warsztatach filmowych uczestniczyła tylko jedna dziewczyna.
– I tak na jej udział w kursie nie chciał się zgodzić brat, bo wiedział, że to może zepsuć jej opinię. Gdy szła z kamerą między ludzi, wzbudzała ogromne, a nie zawsze przyjazne, zaciekawienie – opowiada Beata Dzianowicz. – Obyczajowe zakazy są wciąż bardzo silne, chociaż bez burek chodzi już większość kobiet. Dużo z nich wróciło do pracy, przeważnie uczą, wiele studiuje medycynę. Ale wciąż kobiety nie mogą sprzedawać w sklepach ani pracować w piekarni.
Na pytanie, jak bardzo młodzi Afgańczycy różnią się od polskich rówieśników, reżyserka mówi: – Tam uczniowie po lekcjach pracują, by pomóc w utrzymaniu swych rodzin. A pierwszym zadaniem naszych podopiecznych było zrobienie sondy na targu. Mieli zapytać ludzi o szczęśliwy dzień w ich życiu. Bardzo dziwili się, że takie pytanie można zadać obcym. Kiedy pokazaliśmy im dokument „Wszystko się może przytrafić" Łozińskiego, byli zdziwieni, że dziecko zaczepia obcych dorosłych, ale nie dziwiło, że zadaje egzystencjalne pytania.
Sami zaś, filmując dzisiejszy Kabul, nie pokazali ani drutów kolczastych, ani posterunków policji. Opowiadają o zwykłej codzienności, o dzieciach sąsiadów, o latawcach i o sobie samych.