Nie mając szans na samodzielną realizację obrazów o wojnie, postanowiłem zrobić film współczesny. Chciałem m.in. uchwycić niepowtarzalny nastrój towarzyszący występom studenckiego Teatru Bim Bom z Wybrzeża. Przyjaźniłem się ze Zbyszkiem Cybulskim, Bobkiem Kobielą i stale rozmawialiśmy o wspólnym filmie. Udało się, choć nie bez pomocy Tadzia Konwickiego, który wpadł na pomysł, jak przekonać do mojego filmu komisję scenariuszową. Poradził mi, żeby w czołówce, jako współautor scenariusza, figurował chłopski pisarz Wilhelm Mach. Ten zgodził się, choć nie wiem, czy przeczytał tekst. Komisja uznała, że skoro „Do widzenia, do jutra” firmuje nazwiskiem taki autorytet jak swoim Mach, to można pozwolić zadebiutować Morgensternowi.
Pana film jest pełen nadziei, energii, optymizmu. Ale w następnych - „Jowicie”, a zwłaszcza „Trzeba zabić tę miłość” – widać rozczarowanie bohaterów sobą i życiem. Skąd ta zmiana?
„Do widzenia, do jutra” opisywało młodzieńczy, romantyczny etap w moim życiu. Później dojrzałem. Patrzyłem już na rzeczywistość z dużą dozą dystansu, ironii. „Trzeba zabić tę miłość” jest dla mnie filmem wyjątkowym. Wymyśliłem wiele scen, w których próbowałem oddać prawdę o latach 70. w PRL. Pokazać, jak młodzi, wchodząc w dorosłość, muszą dostosowywać się do obłudnych zasad.
Na plaży w Chałupach, gdzie zawsze jeżdżę na wczasy, spotkałem moją znajomą, dziś panią profesor Janinę Drewnowską-Stępińską. Wtedy była młodą dziewczyną po maturze. Powiedziała mi, że nie została przyjęta na studia medyczne. Ale zaproponowano jej, by przez pół roku pracowała jako salowa w szpitalu. Wtedy będzie miała większe szanse, bo otrzyma dodatkowe punkty za pochodzenie. I właśnie na kanwie tej historii powstał mój film.
Oprócz podejmowania współczesnych tematów wracał pan mimo wszystko do wojny – w „Życiu raz jeszcze” i „Potem nastąpi cisza”. Jednak najważniejszy jest dla pana serial „Kolumbowie”. Dlaczego?
Wróciłem w nim do czasu okupacji, który znałem z autopsji, choć nie uczestniczyłem w powstaniu. Chciałem dotrzeć do Warszawy, ale ostatecznie się nie udało. Poza tym podczas realizacji, przeżyłem najpiękniejszą chwilę w życiu. Kręciliśmy na Pradze scenę, gdy Niemcy pędzą przed czołgiem ludzi prosto na powstańczą barykadę. Ujęcie trwało około 10 minut bez przerwy. Wszystko było w płomieniach. Paliliśmy futryny w drzwiach, dym wychodził przez porozbijane okna. Swąd, padali żołnierze. Tymczasem za barykadą powstańców ustawiło się kilkuset mieszkańców Pragi. Oglądali scenę w skupieniu. W końcu krzyknąłem: „Kamera, Stop” Po chwili ciszy rozległy się wielkie brawa. To byli prości ludzie, którzy nie mieli nic wspólnego z AK. Jednak wzruszyli się.