John nie jest pewny, czy sprawdzi się jako ojciec, więc za radą przyjaciela z redakcji kupuje Jennifer małego labradora. Wspólne wychowywanie szczeniaka ma ich lepiej przygotować do roli rodziców. Jest tylko jeden problem. Piesek, któremu John daje ostatecznie na imię Marley, jest nie do opanowania. Kompletnie zdominowuje życie swoich właścicieli.
Na spacerach biega jak szalony, ciągnąc za sobą smycz i właściciela. W domu regularnie obgryza wszystkie meble i patroszy poduszki. Na dodatek jest łakomczuchem. Słowem – nie przypomina uczłowieczonych na siłę, disnejowskich psów. Ani zakochanego kundla, ani wyfiokowanej cziłały z Beverly Hills. Jest po prostu zwykłym, choć odrobinę nadpobudliwym, czworonogiem. Wiedzie typowo „pieskie” życie. I to jest w nim najbardziej ujmujące.
Zaletą filmu Davida Frankela (m.in. „Diabeł ubiera się u Prady”) jest także to, że oprócz psikusów Marleya opowieść skupia się na losach Johna i jego żony. Frankel udanie łączy więc komedię obyczajową z kinem familijnym i dodaje do tego szczyptę dramatu.
Groganowie muszą wybierać między zawodowymi ambicjami a sprawami osobistymi, własnymi marzeniami a prozą życia.
John pisze świetne felietony do lokalnej gazety, ale z zazdrością obserwuje, jak rozwija się kariera jego kolegi – reportera śledczego, który opisuje działanie karteli narkotykowych i zdobywa dzięki temu pracę w „The New York Times”.