Oglądając adaptację „Miasta ślepców” nie sposób uciec od porównań z „Dżumą” Alberta Camusa. W obu przypadkach nadchodzi epidemia. U Camusa atak dżumy okazuje się sprawdzianem człowieczeństwa. Autor daje czytelnikowi cień nadziei, że w obliczu końca pozostaną w nas resztki dobroci, szlachetności. Wszechogarniająca ślepota w filmie Meirellesa takiego komfortu widzowi nie daje. Katastrofa zdziera z ludzi cienką warstewkę cywilizacji, kruszy wartości. Rozbudza zwierzęce instynkty, sprawiając, że ludzkość cofa się do czasów pierwotnych, w których obowiązuje prawo silniejszego.
Dlaczego jednak na ekranie ta pesymistyczna wizja nie wywołuje wstrząsu, ale pozostawia widza obojętnym? Meirelles pokazuje kataklizm realistycznie. Widzimy jak setki ludzi, którzy stracili wzrok, są izolowani w opuszczonym szpitalu, gdzie stłoczeni zaciekle walczą między sobą o przetrwanie. Problem w tym, że podobne obrazki współczesnej apokalipsy kino popularne przemieliło już wielokrotnie. Co prawda, reżyser stara się nadać fabule egzystencjalny wymiar, dodając komentarz z poza kadru, ale dostajemy w ten sposób porcję pseudofilozoficznych banałów o potrzebie miłości i sensie cierpienia.
Obrazowi wykreowanemu przez Meirellesa brakuje siły wyrazu z jeszcze jednego powodu. W naszej części Europy o kryzysie cywilizacji i zagładzie wartości przejmująco pisali m.in. Zofia Nałkowska, Gustaw Herling-Grudziński i Tadeusz Borowski, mając za sobą piekło totalitaryzmów. Pamiętając o ich twórczości można jedynie wzruszyć ramionami oglądając płaski, emocjonalnie pusty film Meirellesa.