Tak jest przy wielkich produkcjach. Filmy, które robiłem, kręciliśmy inaczej. Ale myślę, że i dzisiaj, przy skromniejszych projektach, można pracować jak dawniej. Właśnie zaczynam przygotowania do filmu na podstawie książki Joyce Carol Oats „Rape: a Love Story”. Nie chcę za dużo o tym mówić, żeby nie zapeszyć.
[b]Dlaczego nigdy nie przeprowadził się pan do Los Angeles? Byłoby panu łatwiej robić karierę.[/b]
Utrzymuję tam mieszkanie i spędzam co roku kilka tygodni. Ale jak tylko kończę pracę, wsiadam w samolot i wracam do Nowego Jorku. Lubię to miasto. Lubię chodzić po ulicach, lubię muzea, teatry, ludzi. A Los Angeles jest nudne, bo tam wszyscy rozmawiają wyłącznie o kinie.
[b]Ostatnio przyjeżdża pan czasem do Polski. Jak pan widzi nasz kraj?[/b]
Jestem zdumiony tempem, w jakim następują zmiany. Zwłaszcza że te najważniejsze przeszły bezboleśnie, bez rewolucji na ulicach i przelewu krwi. Ale oczywiście dostrzegam też wiele smutnych rzeczy. Młodzi złapali wiatr w żagle, mają na twarzach uśmiech. Starsi najczęściej zostali na uboczu. Nie dają sobie rady. Myślę też, że nie zmienia się mentalność ludzi. Wciąż widzę w Polsce zbyt mało życzliwości i bezinteresowności. No, ale to też pewnie z czasem przyjdzie.
[b]Gdy ogląda się pan wstecz, jakie najmilsze wspomnienia przychodzą panu do głowy?[/b]
Zawsze najbardziej lubiłem wejść wieczorem do sali projekcyjnej i oglądać materiały z poprzedniego dnia. Jeśli są dobre, czuję wielką satysfakcję. To bardzo piękne momenty. Bo nagle się okazuje, że warto było nie przespać wielu nocy.
[ramka]90 procent naszej rodziny zginęło w czasie wojny. Codziennie się dowiadywaliśmy, że kogoś już nie ma. Matka była silna, jakoś to jeszcze znosiła. Ojciec nigdy nie był już tym samym człowiekiem, co przed wojną. A ja długo nie mogłem się przyzwyczaić do cywilizacji. Mama, która urodziła się w bardzo kulturalnym domu, postanowiła, że zrobi ze mnie człowieka dobrze wychowanego, który umie siedzieć przy stole, jeść widelcem i nożem, używać wody bieżącej itd. Nie było to łatwe[/ramka]