Boom nastąpił w 2005 roku, gdy na ekrany amerykańskich kin wszedł francuski dokument Luca Jacqueta „Marsz pingwinów”. Opowieść o pingwinach cesarskich wędrujących przez lodowe bezdroża Antarktyki była kasowym hitem i zdobyła Oscara dla najlepszego filmu dokumentalnego.
Amerykanów urzekły perypetie nielotów przedstawione w konwencji wzruszającego kina familijnego. Jeszcze w tym samym roku pingwiny wkroczyły w świat animacji. Najpierw pojawiły się jako szalone komando w „Madagaskarze”, a w następnym sezonie na ekrany wszedł „Happy Feet. Tupot małych stóp” – animowany musical o śpiewających i stepujących pingwinach.
Moda na „pingwinowe” opowieści aż prosiła się o sparodiowanie. Tak powstała komedia „Na fali”. Cody Maverick marzy o karierze surfera. Chce być tak wspaniały i popularny jak jego idol z dzieciństwa – Wielki Z. Ale na razie marznie w Dreszczydołach na Antarktydzie i czeka na uśmiech losu. W końcu dostaje ofertę wystąpienia w zawodach na hawajskiej wyspie Pingu...
Surrealistyczny żart nie polega tu tylko na przeniesieniu pingwinów z lodowatych wód bieguna południowego na ciepłą, rozsłonecznioną plażę. Twórcy bawią się także konwencją opowiadania, przedstawiając zdarzenia w formie amatorskiego dokumentu. Oglądamy więc absurdalne scenki, w których bohaterowie mówią o swoim życiu i miłości do surfingu, a zarazem śledzimy zawody z udziałem Mavericka.
Oryginalny pomysł wyjściowy jest największą zaletą „Na fali”. Niestety, nie został w pełni wykorzystany. Za dużo jest tu prostackiego humoru o puszczaniu bąków i beknięciach. Autorzy chyba uznali, że ich fabuła stanowi komediowy samograj i nie trzeba już pracować nad poziomem żartów.