Nie dziwię się, że władze PRL nie lubiły Tadeusza Rolkego – żył na luzie. Solą w oku stał się zwłaszcza jego paszport wielokrotny, wydany fotografowi w latach 70., kiedy zamieszkał w Niemczech i tam się ożenił.
Przyjeżdżał często, wywołując sensację wypasionym fotograficznym sprzętem i samochodem busikiem, zwanym białym słoniem. Pojazd pozwalał mu koczować poza hotelami, ale ściągał uwagę ubecji, która systematycznie urządzała "polowania na słonia".
Tym gorliwiej, że na właścicielu ciążył zapis. W 1951 roku, jeszcze jako student historii sztuki, trafił za kratki pomówiony o udział w stowarzyszeniu antypaństwowym. Zakosztował wtedy komunistycznego absurdu: groteskowe oskarżenia, nonsensowne rozprawy. Niby długo nie siedział, około dwóch lat, ale warunkowe zwolnienie nie ułatwiało znalezienia pracy. Jakimś cudem zatrudniono go jako robotnika w Polskich Zakładach Optycznych. Co najważniejsze, miał tam dostęp do ciemni i powiększalnika – a od dziecka marzył o zawodowym fotografowaniu.
Zadebiutował po październikowej odwilży na łamach "Stolicy", potem współpracował z miesięcznikiem "Polska" i z periodykiem legendą lat 60. – "Ty i ja". W ostatnim z tych tytułów miał działkę mody. Nie mógł zaakceptować socsztywniactwa, wprowadzał do zdjęć akcję, narzucał modelkom naturalne zachowania, fotografował w plenerze, pożyczał od znajomych akcesoria – skuter, psa, kapelusz. Z dzisiejszego punktu widzenia to była mieszanka amatorszczyzny z dobrą zabawą. Ale dawała rewelacyjne efekty.
Dekadę 1970 – 1980 Rolke spędził w Niemczech. Wrócił w przededniu stanu wojennego. Niepokoił się o chorą matkę, ale też o chorą ojczyznę. Już został. W jego maleńkim mokotowskim mieszkaniu odbywały się towarzyskie spędy. Niekiedy dawał kulinarne popisy, tym bliższe cudu, że surowców było jak na lekarstwo.