W filmie Josepha McGinty’ego Nichola eksplozji, pościgów i bijatyk z cyborgami jest co niemiara. Szczęk stali, kanonady i odgłosy wybuchów dudnią w uszach. Ten zmasowany atak na zmysły widzów dobrze obrazuje strategię reżysera, który skupia się na mnożeniu efekciarskich scen. Może myślał, że w ten sposób przykryje niedoróbki scenariusza?
Jest 2018 rok. Maszyny polują na ludzi, ci jednak zdołali utworzyć sprawnie działający ruch oporu. Nie ma natomiast ani słowa wyjaśnienia, jak zdołali dotychczas przetrwać, skoro kres cywilizacji nastąpił w wyniku nuklearnej katastrofy. Jakim cudem dysponują tonami najnowocześniejszego sprzętu — od helikopterów po łodzie podwodne — jeśli zniszczone zostały miasta, czyli również fabryki i centra wojskowe?
Takich wpadek jest w filmie więcej. Ludzie kryją się pod ziemią, na opuszczonych stacjach benzynowych, w gruzach. Chodzą okutani w płaszcze i łachmany. Ale wystarczy, że się uśmiechną, by widz oślepł od blasku śnieżnej bieli ich zębów! Przymierają głodem, ale nie zapominają o wybielaniu?
To wszystko niszczy atmosferę filmu, obnaża brak inwencji i wyobraźni twórców, którzy wymyślając fabułę też się nie napracowali.
Dowództwo ruchu oporu przymierza się do ofensywy na siedzibę SkyNetu — systemu komputerowego, sterującego maszynami dzięki uzyskaniu samoświadomości. Tymczasem John Connor (Christian Bale), jeden z bohaterów partyzantki przeciw cyborgom, chce za wszelką cenę odnaleźć Kyle’a Reese’a. To jego ma za kilka lat wysłać w przeszłość, by ten uratował matkę Connora przed Terminatorem. Niestety, Reese’a porwały maszyny. Nieoczekiwanie Connorowi przyjdzie z pomocą pewien skazaniec Marcus Wright (Sam Worthington). Dzięki niemu Connor odkryje, że SkyNet zaczyna tworzyć hybrydy — pół ludzi, pół maszyny — by infiltrować i zniszczyć ruch oporu.