[b][link=http://www.rp.pl/galeria/9146,1,362506.html]Zobacz galerię zdjęć[/link][/b]
Swoją nagrodę 47-letni Izraelczyk zadedykował "tysiącom żołnierzy na całym świecie, wracającym z wojen. Ludziom, którzy normalnie żyją, zakładają rodziny, wychowują dzieci, ale noszą w sobie bolesne wspomnienia tego, co przeżyli". – Mam nadzieję, że mój film pozwoli nam zrozumieć, kim jesteśmy i kim nigdy nie będziemy, jeśli nie potrafimy przerwać toczących się stale wojen.
"Liban" to kolejny izraelski obraz, w którym reżyser rozlicza się z własną młodością. Wcześniej uczynili to Joseph Cedar w "Beaufort" i Ari Folman w "Walcu z Bashirem". Wszyscy jako dwudziestolatkowie brali udział w wojnie izraelsko-libańskiej. Przez lata nie byli w stanie dojść do siebie, oswoić obrazów koszmaru. Folman wyparł je z pamięci i, chcąc się rozliczyć z przeszłością, zaordynował sobie w "Walcu..." terapię wstrząsową. Maoz nie zapomniał nigdy. Twierdzi, że musiał zrobić "Liban", żeby zacząć żyć w pokoju:
– Kiedy wróciłem do domu, matka przytuliła mnie i zaczęła płakać ze szczęścia. Dziękowała mojemu zmarłemu ojcu, Bogu i wszystkim świętym za opiekę, za to, że wróciłem bezpiecznie, cały i zdrowy. Nie zauważyła, że wcale nie byłem cały i zdrowy, że jej syn umarł w Libanie i przyciska do siebie pustą muszlę.
25 lat później Maoz nakręcił "Liban". Udowodnił, że do opowiedzenia prawdy o wojnie nie są potrzebne wielkie pieniądze, pirotechniczna kanonada i setki statystów. Akcja jego filmu toczy się we wnętrzu czołgu, który wpadł w pułapkę w małym libańskim miasteczku przy granicy syryjskiej. Czterej żołnierze zamknięci w dusznej i ciemnej przestrzeni. Przerażeni, zdezorientowani, pozostawieni samym sobie. Jeden z nich obserwuje otoczenie przez wizjer lufy. Widzi potworne obrazy. Kierowca ciężarówki z oderwaną ręką bezskutecznie błaga o pomoc. Oszalałą z bólu kobietę, która straciła dziecko, żołnierze wykorzystują jako żywą tarczę. Młody chłopak zwija się w konwulsjach śmierci. Jest wojna.