Reżyser postępuje tak, jakby wypuszczał balony próbne. Podsuwa nam określoną konwencję opowiadania, a gdy wydaje się, że już odgadliśmy kierunek, w jakim podąża historia, natychmiast zmienia reguły gry. Dramat zastępuje komedią. Realizm fantazją. Dodaje szczyptę grozy, by na koniec baśń zmieszać z kiczem.
Zestresowana kobieta rozmawia z pracownikiem socjalnym. Błaga o pomoc w przesunięciu terminu opłaty za czynsz i wychowaniu dwójki dzieci, a zwłaszcza synka. Partner ją zostawił. Nie ma z nim kontaktu.
Ten początek „Ricky’ego” przywodzi na myśl społeczne kino braci Dardenne (m.in. „Dziecko”) lub filmy Erica Zonki (m.in. „Wyśnione życie aniołów”). Spodziewamy się surowego dramatu o życiu opuszczonej kobiety, co zdają się potwierdzać retrospekcje.
Akcja cofa się o kilka miesięcy. Kobietą z pierwszej sceny okazuje się Katie (Lamy), która z trudem łączy pracę przy taśmociągu w zakładach chemicznych z wychowywaniem siedmioletniej Lisy (Mayance). Córka sprawia wrażenie dojrzalszej i bardziej odpowiedzialnej niż matka. Widać, że Katie ma dość samotnego, bezbarwnego życia. Dlatego, kiedy wpadnie jej w oko Paco (Lopez), nowy pracownik w fabryce, niemal natychmiast zaproponuje mu wprowadzenie się do jej mieszkania. Wkrótce zachodzi w ciążę i na świat przychodzi Ricky. Specyficzne dziecko wywołuje w ich życiu wstrząs. A reżyser – od tego momentu – co chwila zaskakuje coraz bardziej zdezorientowanego widza...
Nie zdradzę, kim jest Ricky, by nie zepsuć państwu zabawy w kinie. Mnie ona nie porwała. Mam wrażenie, że Ozon, sprowadzając film do absurdu, jedynie nabija widzów w butelkę. Dopatrywanie się w nim opowieści o znaczeniu cudu w życiu człowieka lub dojrzewaniu do macierzyństwa nie ma sensu.