- Poszłam za głosem instynktu – tłumaczyła mi w rozmowie. – Kiedy jeden z przyjaciół dowiedział się, co zamierzam nakręcić, złapał się za głowę: "Zwariowałaś! Powiedziałaś, że nigdy nie będziesz zajmować się adaptacjami, a bierzesz na warsztat taką staroć". A ja zawsze kochałam tę książkę, głęboką, interesującą. Zekranizowanie jej było dla mnie najtrudniejszym wyzwaniem zawodowym.
Za "Wichrowe wzgórza" filmowcy brali się wielokrotnie. Zwykle powstawał melodramat o zakazanej miłości panienki i wychowanego we dworze przybłędy. Arnold zrobiła film o obsesji, egoizmie, sadomasochizmie, dominacji. Sfilmowała gwałt, lejącą się krew i seks.
Toczący się w Yorkshire dramat pokazała głównie poprzez obrazy. Znaczącą rolę odgrywają tu, jak w "Antychryście" von Triera, pejzaże, zwierzęta, natura. Umiejętnie wykorzystała ciszę. Słów jest w jej filmie niewiele, a te, które padają, bywają współcześnie brutalne. "To nie mój brat, to czarnuch" – mówi Hindley o Heathcliffie. "Pierd... was wszystkich" – krzyczy Heathcliff, a kobiety z dworu nazywa "głupimi k...".
Arnold dokonała też innej rewolucji. W przygarniętego na farmę Heathcliffa, którego kiedyś grał Laurence Olivier, wciela się teraz ciemnoskóry James Howson.