Trudno przez to o mądry spór. Staną bowiem do niego nie tylko różne światopoglądy, ale też zupełnie inna wrażliwość, inne skale wartości. I zamiast rozmowy o, na przykład, współczesnej polskiej literaturze nieuchronnie zrobi się z tego kolejna typowa „dyskusja" między „Gazetą Wyborczą" a „Gazetą Polską", w której obu stronom wystarczy pokazać tych drugich palcem w soczystym, charakterystycznym cytacie i zwrócić się do własnej publiczności: „Widzicie?! Skandal, absurd i obciach!".
A ta potwierdzi chórem, upewniając w ten sposób samą siebie, że jest stroną właściwą.
Nie przeszkadza to widzieć tego samego i zgadzać się co do natury obserwowanych zjawisk, nadając im przeciwne znaki wartości. Wizja współczesnej literatury jako wielkiej gry w Nic, o Nic i po Nic, jako systemu znaków, które tylko pozorują, że znaczą cokolwiek i do czegokolwiek odsyłają, gdy w istocie nie znaczą nawet samych siebie, bo każdy im nadaje znaczenie, jakie chce, kiedy ją Czapliński ubiera w baudrillardowską retorykę symulakrów i różne inne „modne bzdury", sprawia zupełnie inne wrażenie, niż gdyby powiedzieć brutalnie o braku pomysłów, bełkocie i chałturze. Mniejsza z tym.
To, co zwykliśmy nazywać salonem, jest tworem amorficznym, próby sporu z nim to – jak to ujmowała mojej śp. mama – „jakby z wodą się bić". Każdy cios trafia w pustkę, bo salon zawsze jest nie tam, gdzie się uderzyło, tylko dookoła, i wcale niczego nie broni, tylko rechocze. A Czapliński, którego uważam – nie zaprzeczy chyba – za prominentnego członka tegoż salonu, przedstawia oto spójną, logiczną opowieść o widzeniu polskiej literatury współczesnej. Już sam tylko autoportret środowiska usiłującego zarządzać, wciąż z dużym powodzeniem, recenzjami i listami bestsellerów jest rzeczą bezcenną.
Odklejony od realiów
Z dwóch opowieści Czaplińskiego – o funkcjonowaniu w polskiej literaturze tradycyjnej polskiej tożsamości, którą nazywa on sarmacką, oraz o konserwatywnej antyutopii – ważniejsza, ciekawsza i pierwotna względem drugiej jest ta pierwsza. Literacki prawodawca salonu uczciwie zastrzega, że słowu „sarmatyzm" nadaje swoje własne, szczególne znaczenie, że nie interesuje go sarmatyzm historyczny, ale to, co z tą tradycją zrobił PRL. W istocie nazywa sarmatyzmem rubaszność, dewocję i bezrefleksyjną zachowawczość; analizuje pod tą nazwą stan mentalny, wywołany pomieszaniem filmów Hoffmana z „Czterema pancernymi" i milenijną peregrynacją Matki Boskiej Częstochowskiej. Źródłem sarmatyzmu staje się w takim ujęciu Sienkiewicz, widziany oczyma Gombrowicza jako ten, który „pozwolił Polakom pokochać samych siebie" w wieku XIX i – dodaje Czapliński – ponownie, za sprawą kultury masowej PRL, w wieku XX. A teraz szuka ów umowny sarmatyzm swego „ciała zbiorowego" i znajduje je w (choć nie używa tego przymiotnika) „PiS-owskiej" części Polski.
W ten sposób zmienia Czapliński opis współczesnej polskiej literatury w łatwą do wizualizowania opozycję. Tu szlachciura z wąsami umoczonymi w piwie, z gębą pełną patriotyczno-katolickiego frazesu, w wolnej chwili podmacujący Anetę K. czy inną folwarczną dziewkę, tam wegetariański obiad czwartkowy, na którym w parytetowym gronie tutejsi adaptatorzy najnowszych intelektualnych prądów docierających ze świata głowią się nad zinterpretowaniem miejscowej masy w kategoriach genderowych. A dla zabawy przyjemnej i pożytecznej niejako mimochodem dekonstruują, nieodmiennie z sukcesem, tejże masy rubaszno-dewocyjną tożsamość, z lekkością Mikołaja Grabowskiego czy Jana Klaty przerabiających „Opis obyczajów" albo „Trylogię" na postmodernistyczne jajca (oczywiście to narzucające się określenie u Czaplińskiego nie pada).