Resztki oświecenia

Salon i jego autorytety nie dostrzegają istoty sarmatyzmu i polskiego romantyzmu. Nie dostrzegają istoty polskiego ducha. Dowodem choćby książka „Resztki nowoczesności” Przemysława Czaplińskiego

Publikacja: 14.01.2012 00:01

Przemysław Czapliński

Przemysław Czapliński

Foto: Fotorzepa, Pio Piotr Guzik

Tekst ukazał się w

tygodniku Uważam Rze

9 stycznia 2012

Opowiem o tym, jak dzisiejsza literatura wytwarza przeszłość i przyszłość z resztek. A także o tym, że owe resztki należą do nowoczesności" – obiecuje Przemysław Czapliński w pierwszych słowach wydanej niedawno książki „Resztki nowoczesności". Choć jest ona bardzo ciekawym punktem wyjścia do dyskusji o – jak to nazwał Malcolm Cowley – „sytuacji w literaturze", obietnicy autor nie spełnia.

Opowiada rzeczywiście o tym, jak pisarze wykorzystują resztki, i trochę także, bardziej między wierszami, o tym, jak nowoczesność stała się resztkami. By posłużyć się jego własną metaforą literackiego recyklingu, Czapliński pokazuje nam krzątaninę śmietnikowych nurków, buszujących po wysypisku, wybierających i odnoszących do skupu to, co jeszcze zachowało jakąś wartość. Mamy wierzyć, że z dostarczonych tam resztek wyprodukuje się coś pożytecznego, ale co by to konkretnie miało być, tego już autor nie jest w stanie pokazać. Zapewnia ogólnikowo, że coś. Z tego względu esej jest raczej wyznaniem wiary niż krytycznoliterackim opisem.

Trudno przez to o mądry spór. Staną bowiem do niego nie tylko różne światopoglądy, ale też zupełnie inna wrażliwość, inne skale wartości. I zamiast rozmowy o, na przykład, współczesnej polskiej literaturze nieuchronnie zrobi się z tego kolejna typowa „dyskusja" między „Gazetą Wyborczą" a „Gazetą Polską", w której obu stronom wystarczy pokazać tych drugich palcem w soczystym, charakterystycznym cytacie i zwrócić się do własnej publiczności: „Widzicie?! Skandal, absurd i obciach!".

A ta potwierdzi chórem, upewniając w ten sposób samą siebie, że jest stroną właściwą.

Nie przeszkadza to widzieć tego samego i zgadzać się co do natury obserwowanych zjawisk, nadając im przeciwne znaki wartości. Wizja współczesnej literatury jako wielkiej gry w Nic, o Nic i po Nic, jako systemu znaków, które tylko pozorują, że znaczą cokolwiek i do czegokolwiek odsyłają, gdy w istocie nie znaczą nawet samych siebie, bo każdy im nadaje znaczenie, jakie chce, kiedy ją Czapliński ubiera w baudrillardowską retorykę symulakrów i różne inne „modne bzdury", sprawia zupełnie inne wrażenie, niż gdyby powiedzieć brutalnie o braku pomysłów, bełkocie i chałturze. Mniejsza z tym.

To, co zwykliśmy nazywać salonem, jest tworem amorficznym, próby sporu z nim to – jak to ujmowała mojej śp. mama – „jakby z wodą się bić". Każdy cios trafia w pustkę, bo salon zawsze jest nie tam, gdzie się uderzyło, tylko dookoła, i wcale niczego nie broni, tylko rechocze. A Czapliński, którego uważam – nie zaprzeczy chyba – za prominentnego członka tegoż salonu, przedstawia oto spójną, logiczną opowieść o widzeniu polskiej literatury współczesnej. Już sam tylko autoportret środowiska usiłującego zarządzać, wciąż z dużym powodzeniem, recenzjami i listami bestsellerów jest rzeczą bezcenną.

Odklejony od realiów

Z dwóch opowieści Czaplińskiego – o funkcjonowaniu w polskiej literaturze tradycyjnej polskiej tożsamości, którą nazywa on sarmacką, oraz o konserwatywnej antyutopii – ważniejsza, ciekawsza i pierwotna względem drugiej jest ta pierwsza. Literacki prawodawca salonu uczciwie zastrzega, że słowu „sarmatyzm" nadaje swoje własne, szczególne znaczenie, że nie interesuje go sarmatyzm historyczny, ale to, co z tą tradycją zrobił PRL. W istocie nazywa sarmatyzmem rubaszność, dewocję i bezrefleksyjną zachowawczość; analizuje pod tą nazwą stan mentalny, wywołany pomieszaniem filmów Hoffmana z „Czterema pancernymi" i milenijną peregrynacją Matki Boskiej Częstochowskiej. Źródłem sarmatyzmu staje się w takim ujęciu Sienkiewicz, widziany oczyma Gombrowicza jako ten, który „pozwolił Polakom pokochać samych siebie" w wieku XIX i – dodaje Czapliński – ponownie, za sprawą kultury masowej PRL, w wieku XX. A teraz szuka ów umowny sarmatyzm swego „ciała zbiorowego" i znajduje je w (choć nie używa tego przymiotnika) „PiS-owskiej" części Polski.

W ten sposób zmienia Czapliński opis współczesnej polskiej literatury w łatwą do wizualizowania opozycję. Tu szlachciura z wąsami umoczonymi w piwie, z gębą pełną patriotyczno-katolickiego frazesu, w wolnej chwili podmacujący Anetę K. czy inną folwarczną dziewkę, tam wegetariański obiad czwartkowy, na którym w parytetowym gronie tutejsi adaptatorzy najnowszych intelektualnych prądów docierających ze świata głowią się nad zinterpretowaniem miejscowej masy w kategoriach genderowych. A dla zabawy przyjemnej i pożytecznej niejako mimochodem dekonstruują, nieodmiennie z sukcesem, tejże masy rubaszno-dewocyjną tożsamość, z lekkością Mikołaja Grabowskiego czy Jana Klaty przerabiających „Opis obyczajów" albo „Trylogię" na postmodernistyczne jajca (oczywiście to narzucające się określenie u Czaplińskiego nie pada).

Jest to, powtórzę, opowieść ciekawa jako autoportret środowiska i autora. Natomiast od rzeczywistości odkleja się ona dość zasadniczo.

Popełnia Czapliński podstawowy błąd w założeniach, który czyni całą jego pracę opowieścią obok współczesnej Polski, zamiast opowieścią o niej. To nie sarmatyzm jest jądrem tradycjonalistycznej – niech tam nawet będzie salonowcom „narodowo-katolickiej" czy „PiS-owskiej" – polskości, ale romantyzm. To nie Sienkiewicz, tak łatwy do wyszydzenia jako autor literatury popularnej i walterskotowskiej, mitotwórczy, ale z natury płytki, jest prawodawcą tej części Polski, z której istnieniem salon nie potrafi się pogodzić, tylko Mickiewicz.

Istota sarmatyzmu

Owszem, polski romantyzm jest zjawiskiem w europejskiej i światowej kulturze specyficznym, niepojętym, słabo przystającym do paradygmatu Byrona czy Schillera. I o tej specyfice decyduje rzeczywiście dziedzictwo sarmatyzmu. Jest kwestią do akademickich sporów, czy to sarmatyzm zrodził romantyzm, czy też romantyzm go wchłonął i zaadaptował, ale sam fakt, że Polska nowożytna zaczyna się od „Dziadów" i „Pana Tadeusza", a nie od „Trylogii" ani też nie od Kochowskiego czy Potockiego, wydaje się bezdyskusyjny.

To charakterystyczne, że choć tacy prawodawcy antysalonu jak Rymkiewicz czy Wencel zawsze mówią wyraźnie o Mickiewiczu, prawodawcy salonu wolą, puszczając ich mimo uszu, pastwić się nad Sienkiewiczem; na dodatek wywijając przy tym wziętym sobie prawem kaduka Gombrowiczem, choć dla tego oczywistą opozycję w XX-wiecznej idei polskiej stanowi Conrad, a nie występujący w zupełnie innej kategorii wagowej autor „Trylogii". Oczywiście wynika to przede wszystkim z chęci ułatwienia sobie zwycięstwa i tak taniego, bo tylko we własnych oczach.

Ale jest to także ucieczka przed dostrzeżeniem istoty sarmatyzmu i polskiego romantyzmu, a więc także istoty polskiego ducha. Jeśli bowiem to przyznamy, a nie da się ukryć, że romantyzm przeniósł sarmatyzm w nowożytność, to narzuca się pytanie, co konkretnie zostało przeniesione. A w ten sposób dostrzegamy od razu, co było istotą sarmatyzmu.

Otóż istotą nie była, jak to powtarza za innymi salonowcami Czapliński, dewocja, ksenofobia czy rubaszność. To, mówiąc medycznie, „drugorzędowe cechy płciowe". Istotą sarmatyzmu był republikanizm. Wolność i równość jako prawo podstawowe. Suwerenność narodu nad królem, czyli pacta conventa jako zasada ustrojowa, oraz równość obywateli i równość rozrzuconych po przestrzeni zaścianków jako podmiotów z zasady zdecentralizowanego państwa zamiast nadrzędności stolicy nad prowincją i miasta nad wsią.

Prefiguracją romantycznej Polskości (tak naprawdę nie ma innej, więc dalej będę ten przymiotnik pomijał) były Legiony Dąbrowskiego, których pieśń została wybrana na nasz hymn narodowy arcytrafnie. Dla problemu opozycji romantyzm – oświecenie ważne jest proste pytanie: po której stronie umieścić Legiony? Tak, wyrosły one bez wątpienia z idei oświeceniowej, sam jenerał Dąbrowski, scudzoziemczały mason i radykał, czy autor „Mazurka" Wybicki to typowi ludzie oświecenia. Ale nie oświecenia stanisławowskiego! Nie oświecenia stołecznego, warszawskiego, które oświeceniowym ideom rewolucyjnym zaprzeczyło, było odgórną próbą naprawy, a właściwie stworzenia państwa scentralizowanego i odrzucenia szlacheckiej demokracji jako nieskutecznej. Legiony zaczerpnęły oświeceniową rewolucyjność u źródła i same z kolei, przez legendę napoleońską, stały się jej źródłem dla pokolenia romantyków. Tą drogą romantyzm połączył – przez ideę wolności i równości ponad wszystko – społeczny radykalizm nowoczesności z zachowawczym z natury sarmatyzmem. Tą drogą polski sarmatyzm odebrał trwale polskiemu oświeceniu jego najwartościowszy składnik. Odtąd polski spór zawsze już toczył się, i nadal się toczy, między oświeceniem wzywającym do rozsądnego pozostawania w poddaństwie a romantycznym żądaniem wolności dla wszystkich i od zaraz.

Włączenie niższych klas

Ważnym elementem polskiej wyjątkowości jest to, że nasz rozwój społeczny poszedł inną zupełnie drogą niż w krajach Zachodu. Tej specyfiki oświecenie nijak nie umie zauważyć ani pojąć, nie zauważa jej też Czapliński, choć w swej książce nieomal nadeptuje na klucz do jej zrozumienia. Dzieje się to w momencie, gdy cytuje opowieść profesora Mencwela, a właściwie przekazaną przez niego opowieść, jak to na przełomie wieków XIX i XX jego ojciec, młody chłopiec, czytał na głos „Trylogię" zbierającym się w tym celu wieczorami niepiśmiennym „fizycznym". I o tym, jak owi chłopi ze łzami w oczach i zachwytem wsłuchiwali się w dzieje Podbipięty i Zagłoby, identyfikując się z nimi całkowicie i kompletnie nie zauważając, że gdy ów Zagłoba i jego kompani z pogardą wypowiadają się o „chamach", mają na myśli przecież właśnie ich.

Otóż, wspomniana wyjątkowość, w największym skrócie, polega na tym, że gdy społeczeństwa Zachodu rozwijały się poprzez bunt klas niższych, rewolucje i gilotynowanie szlachty, w Polsce klasy niższe do szlachty dołączały. W wojnie bolszewickiej szlachtą, o piersi której rozbiła się nawała, stali się chłopi, i to było aktem założycielskim odrodzonej Polski. W Sierpniu '80 szlachtą stali się symbolicznie robotnicy i mógł to być akt założycielski kolejnego odrodzenia wolnej Polski, ale III RP się nią nie stała, tak samo jak nie było nią Królestwo Kongresowe, wbrew przekonaniu jego elit.

Polskie dzieje ostatnich stuleci to więc swoista wielka Liber Chamorum – w miejsce stale wybijanych elit wciąż wchodzi żywioł nowy, emancypujący się ze społecznych nizin i dziedziczący karabele po bohaterach (temat na osobny esej to rola odgrywana w tym procesie przez kobiety, córki poległych powstańców wychodzące za mąż za plebejuszy i przenoszące na potomstwo „pańskie" dziedzictwo, co znowu sprawia, że do polskiej specyfiki nijak się ma zachodni feminizm). Całą „fenomenologię chama" w ujęciu Czaplińskiego i salonu o kant potłuc, bo tutejszy cham ma tylko dwie drogi – albo wyrosnąć na pana dobrego, który czy to będzie z Mickiewiczem walczył o Polskę, czy to z Żeromskim pracował nad wydobyciem kolejnych chamów ze stanu schamienia, albo na złego, który kolaborując z zaborcą i kłaniając się przed obcym dworem, wtrąca poddanych w ciemnotę i zdziczenie, zapominając, że są oni jego braćmi. Za co, jak wiemy z „Dziadów", kara go nie minie.

Ta mentalna sytuacja polskości czyni tu pozycję oświeconych nader niewdzięczną. Romantyzm bowiem trwale naznaczył ich obcością. Otworzył drogę awansu z nizin poprzez polskość, przez religijność i tradycyjne wartości, w opozycji nie do rodzimych klas wyższych, ale do obcego, okupanta, zaborcy. Romantyzm przejął z sarmatyzmu pochwałę prowincji, zaścianka i opozycję wobec stolicy – przecież Piłsudski ze swym „Polska jest jak obwarzanek" zauważył tylko coś oczywistego, że siłą popychającą Polskę naprzód były głównie peryferia, emigracja (Legiony, Wielka Emigracja) lub – jak w wieku XIX – Kresy. Oświeceni nie mogą tu więc przewodzić rewolucji mas, bo masy to „starsi, gorzej wykształceni" i „mohery". Bo jak tu oświecać kogoś kim się gardzi, i to z wzajemnością?

Zapatrzeni w obcy dwór

Co zatem oświeceniu w polskości zostaje? Ano miejsce, które mu wyznaczył Mickiewicz: salon. Salon zapatrzony w obcy dwór, tam szukający „smaku, piękności i sławy", nadęty, obrażony na polską zapyziałość. Może dla niektórych uwodzący, przynajmniej dopóki wystarcza mu otrzymanych u dworu dukatów, ale niezdolny do tworzenia trwałych wartości. Mielący jedynie pustkę, naśladowniczy, cyzelujący formy, których nie ma czym wypełnić. „Tysiące wierszy o sadzeniu grochu", jak szydził autor rozgrzewający polskie serca sprawami najgłębiej salonowi obcymi, równie jak jemu z kolei obce były problemy zajmujące „wziętych literatów, kamerjunkrów i sztabsoficyjerów".

Maurycy Mochnacki nazwał literaturę salonu „pseudoklasycyzmem". „Pseudo", bo „wzięci" pisarze jego czasów „cudzy dar przejmujący z trzeciej ręki" „spod obcego nieba rozszerzają w Polsce pojęcia na znak obcej monety". Analogiczny opis współczesnego odpowiednika tej zapomnianej literatury – podobnie jak analogicznym bytem do Królestwa Kongresowego jest współczesna III RP – stworzył w swojej opowieści o literaturze „recyklingu" i „decyklingu" (nazwałbym ją pseudomodernizmem) Przemysław Czapliński. O tyle odmienny, że napisany od wewnątrz i opisujący zjawisko z odwróconymi znakami wartości, dokumentujący skretynienie, rozkład i pustotę nadrabianą skupieniem na języku czy innych drugorzędnych szczegółach w tonie afirmacji. Tak mógłby dzieje literatury swych czasów opisać Kajetan Koźmian, o Mickiewiczu, Mochnackim, Goszczyńskim czy Słowackim nie wspominając wcale bądź tylko w przypisach. Tak jak Czapliński nie wspomina o Wildsteinie, Horubale, Holewińskim, Odiji, Wojasińskim czy Chmielewskim (o Ziemkiewiczu, muszę uczciwie przyznać, pisze, ale tylko o powieściach science fiction sprzed kilkunastu lat).

Rzecz nie w tym, żeby pozytywni bohaterowie opowieści Czaplińskiego byli grafomanami czy miernotami (choć oczywiście przypadek Kuczoka nie jest w salonie odosobniony), podobnie jak Feliński czy Morawski nie byli. Rzecz w tym, że piszą oni po prostu o niczym. Nawet już nie o sadzeniu grochu, ale o sadzeniu symulakru grochu. Tokarczuk z dużym talentem implementuje w polszczyźnie różne kulturowe importy, Masłowska niewątpliwie z talentem kontynuuje słowne zabawy PRL-owskiej „rewolucji językowej i artystycznej", impresje podróżne Stasiuka czyta się gładko mimo ich banalności, nawet stękania Pilcha, że jeszcze by chciał, a już nie może, mają jakiś tam urok. Ale główną sprawą jest to, że to wszystko pisanie o niczym, dla nikogo, po nic, które nikogo nie natchnie ani zainspiruje, bo życie jest w Polsce w ogóle zupełnie gdzie indziej. A w salonie, choć tam są dotacje i granty, nagrody oraz natrętnie reklamiarskie recenzje, życia nie ma. Jak to ujął Hemar: „Wszyscy razem, choć palec wysysać, nie macie o czym gadać ani o czym pisać". Pozostają tylko recykling, „decykling" i grzebanie się w resztkach.

Tekst ukazał się w

tygodniku Uważam Rze

Pozostało 100% artykułu
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu
Film
Europejskie Nagrody Filmowe: „Emilia Perez” bierze wszystko
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Film
Harry Potter: The Exhibition – wystawa dla miłośników kultowej serii filmów