Steven Soderbergh lubi sprawdzać się w różnych gatunkach. Tym razem proponuje widzom obyczajową opowieść o striptizerach. Szkoda tylko, że zapomina o niezależnym, artystycznym kinie, z którego wyszedł.
Tytułowy Magic Mike zarabia na życie, tańcząc i rozbierając się w lokalu, w którym kobiety wsuwają mu banknoty za obcisłe majtki. Mike próbuje zostać współwłaścicielem klubu, ale ma i inne marzenia. Chce projektować designerskie meble.
Ten wątek jednak reżyserowi nie wystarcza. Mike wprowadza w zawód erotycznego tancerza 19-latka Aleksa. Jest też w filmie uczucie rodzące się między głównym bohaterem i siostrą Aleksa, są afery z narkotykami i długiem, który trzeba spłacić dilerowi. Niestety, wszystko to tworzy mało przekonujący miszmasz.
Twórcy filmu epatują erotycznymi wygibasami Channinga Tatuma, aktora, który nigdy nie krył swojej przeszłości striptizera, a poza tym serwują widzom pozbawioną dramaturgii historyjkę, z której wynika niewiele więcej poza prostym morałem: jeśli sprzedasz choćby część swojej duszy, zaczynasz się staczać. Ale miłość pomoże ci wstać. To za mało i za banalnie jak na Soderbergha.