Zagłada ludzkości, najazdy obcych i potworne kataklizmy - to tematy często powracające w kinie, głównie przygodowym, science fiction i katastroficznym. Widzowie oglądali asteroidy, które miały uderzyć w naszą planetę i epidemie zagrażające życiu na Ziemi. A w finale oddychali z ulgą, bo zawsze znajdował się dzielny bohater, który ludzkość zbawiał.
Dzisiaj apokaliptyczne filmy nie niosą nadziei. Wszystkie kończą się wyczernieniem albo całkowitym rozjaśnieniem ekranu. Świat przestaje istnieć. Nie ma ratunku.
Opowieści kameralne
W „Melancholii" Larsa von Triera, w "4.44. Ostatnim dniu na ziemi" Abla Ferrary, w „Ostatniej miłości na ziemi" Davida McKenziego czy wreszcie we wchodzącym właśnie na ekrany „Przyjacielu do końca świata" Lorene Scafarii nie oglądamy centrów dowodzenia w Białym Domu, komandosów z karabinami, statków wysyłanych w przestrzeń kosmiczną. To bardzo kameralne filmy. Ich akcja toczy się wśród zwykłych ludzi, którzy wiedzą, że mają przed sobą ostatnie dni albo nawet godziny życia.
U Abla Ferrary koniec świata ma nastąpić o godzinie 4.44 z powodu wielkiej dziury ozonowej. Kamera towarzyszy aktorowi i młodej malarce, którzy czekają na apokalipsę w pracowni na Manhattanie.