Tekst z archiwum tygodnika "Przekrój"
My, Polacy, jesteśmy poślubieni historii. Nie lubimy jej w szkole, ale kiedy już dorośniemy, toksyczny związek łączy nas na zawsze. Celebrujemy straszliwe klęski, z nieskrywaną fascynacją marząc o ofierze poległych powstańców. W naszych wyobrażeniach nie mają oni ciał; składają się z samej duszy pulsującej krwistą czerwienią. Polskie kino jest pełne dowodów tej miłości. Wyobraźnię całych pokoleń ukształtowały znakomite historyczne seriale i najsłynniejsze dzieła polskiej szkoły filmowej. „Popiół i diament", „Kanał", czy „Eroica" stały na najwyższym poziomie artystycznym, niepokorne wobec politycznych oczekiwań. Artystyczna odwaga skończyła się niestety po upadku PRL. Polski widz mógł liczyć głównie na kiepskie realizacje lektur, utopione w bogoojczyźnianym sosie produkcyjniaki o bohaterach bez skazy i zmazy i oczywiste kurioza („1920. Bitwa Warszawska", „Bitwa pod Wiedniem"). Dzieła udane, jak „Katyń" czy „W ciemności", dotykały tematów bezpiecznych, o które nie sposób było się kłócić.
Tajemnica Westerplatte" wreszcie wchodzi do kin, po latach mozolnego gromadzenia funduszy i zmagania się z idiotyczną kampanią propagandową wymierzoną w projekt.
Przez lata wydawało się, że filmu mówiącego historyczną prawdę, za to niepoprawnego politycznie, zrobić się w Polsce po prostu nie da. Z realizacją „Pokłosia" przez wiele lat miał problem Władysław Pasikowski, który w tym kontekście wprost używał pojęcia „polityczna cenzura". Podobny los był udziałem projektu Pawła Chochlewa „Tajemnica Westerplatte", krytykowanego przez niektóre media za umieszczenie w scenariuszu zdarzeń tak „gorszących" jak kąpiel kilku wojaków w stroju Adama, libacja alkoholowa czy oddawanie moczu na portret nieudolnego i tchórzliwego wodza, jakim okazał się marszałek Rydz-Śmigły. O nieformalną cenzurę pytałem wówczas kilku ekspertów PISF odpowiedzialnych za ocenę scenariuszy. Przyznawali anonimowo, że do Instytutu odważne projekty po prostu nie wpływają, jakby scenarzyści i producenci dobrze wiedzieli, że na pewne tematy publicznej kasy nikt nie da.
„Tajemnica Westerplatte" wreszcie wchodzi do kin, po latach mozolnego gromadzenia funduszy i zmagania się z idiotyczną kampanią propagandową wymierzoną w projekt. Efekt? Szału nie ma, ale wstydu też nie. Bogoojczyźniany patos, poza kilkoma scenami, utrzymany jest na znośnym poziomie, akcja dynamicznie mknie naprzód, a spora reprezentacja gwiazd i gwiazdeczek rodzimego ekranu gra naprawdę nieźle. Słabiutkie są za to efekty specjalne (eskadra stukasów miast przerażenia budzi tylko śmiech) i jedna z najważniejszych ról. Robert Żołędziewski gra kapitana Dąbrowskiego tak, że podobnego drewna Polska nie widziała nawet w najgorszych sezonach Grzegorza Rasiaka.