Tekst z tygodnika "Uważam Rze"
Po śmierci mitu, dewaluacji eposu i marginalizacji baśni literatura fantasy w XX w. zyskała zdumiewającą popularność wśród spragnionych klasycznych opowieści czytelników. Fantasy jednak to przede wszystkim domena zwizualizowanej wyobraźni. Dlatego powieści i opowiadania pozostały azylem dla pięknoduchych wyznawców, zbiorowość entuzjastów zaś uległa fascynacji filmem spod znaku magii i miecza, najczęściej inspirowanym pierwowzorem literackim. Zmysłami zawładnęły ekranizacje fantasy.
Jako że granice gatunku wyznacza raczej konfiguracja charakterystycznych elementów niż precyzyjna i ujednoznaczniająca definicja, do filmów fantasy krytycy i historycy kina gotowi byli zaliczać niemal każdy obraz, który przedstawiał świat fantastyczny (lub zawierający w sobie aspekty nadprzyrodzone), a przy tym niezdominowany przez imaginacje technologiczne – bo to już uniwersum science fiction, i niezdeterminowany przez poczucie grozy, w tym przypadku bowiem wkraczamy już na włości horroru.
Najlepiej realizowały ten wzorzec dzieła filmowe usytuowane w rzeczywistości imitującej czasy archaiczne lub średniowiecze, a niekiedy wprost odwołujące się do wybranych tradycji mitologicznych, nic więc dziwnego, że doszukiwano się początków nurtu jeszcze w kinematografii lat 20. i 30., a zatem na przykład w „Nibelungach" Fritza Langa, „Złodzieju z Bagdadu" Douglasa Fairbanksa czy widowiskach z kręgu „Zaginionego świata". A później gatunek rozwidlał się na podobieństwo prastarego drzewa.
Tropem konwencji
Droga przez filmowe poetyki fantasy musiałaby obejmować kolejne dekady, co przerasta i zadania, i objętość tego tekstu. Wskażmy więc jedynie słupy milowe, by przybliżyć genezę ekranizacji nam współczesnych.
Ważną rolę odegrało zatem odgałęzienie, które przeszło do historii pod nazwą „sword and sandal". Był to wielki włoski wkład w rozwój fantasy. Reprezentujące ten kierunek filmy w najlepszym razie drugiej kategorii artystycznej, kręcone w latach 60., bazowały na bardzo uproszczonym, stereotypowym wręcz zapożyczeniu z krajobrazu biblijnego i homeryckiego. Fabuła sprowadzała się do walki szlachetnych, ale słabszych przeciw nikczemnym silniejszym. Najważniejsze jednak było to, co stanowiło pożywkę dla oka: atletyczni herosi w skromnym odzieniu, piękne kobiety ubrane nieco dokładniej, ale i tak eksponujące swoje ciała, imponujące plenery, majestatyczne budowle i monumentalne sekwencje batalistyczne. Czyli „to, co tygrysy lubią najbardziej".
Spadkobiercą tej szkoły stały się filmy z godłem fantasy heroicznej, które wdarły się na ekrany w latach 80. Symbolem tego nurtu stał się cykl o Conanie Barbarzyńcy, nawiązujący mniej lub bardziej swobodnie do prozy Roberta E. Howarda i jego następców. Zauroczenie fizycznością pozostało, znacznie silniej zaakcentowana została natomiast postać samego bohatera, silnego ciałem i duchem indywidualisty wiernego przede wszystkim sobie. Zyskała na spójności wewnętrzna logika opowieści: rzeczywistość przedstawiona, odległa od znanego nam racjonalnego porządku, była jednak konsekwentnie ukształtowaną całością, której prawom i przyczynowości podlegali wszyscy jej mieszkańcy.