Może dlatego, że wszystko jest tu zanurzone w beznadziejnej atmosferze prowincjonalnej, wypranej z koloru, przygnębiającej i groźnej zarazem Rosji.

Miasteczko na dalekiej północy, gdzieś w okolicach Murmańska. Przepiękny, surowy krajobraz. I ludzie, którzy z tym pięknem mają niewiele wspólnego. Bohater filmu Nikołaj mieszka z młodą żoną i synem z poprzedniego małżeństwa w starym, rodzinnym domu. Ale jego posesja ma być wykupiona przez prywatnych inwestorów po zaniżonej cenie, a w transakcji pośredniczy mer. Nikołaj próbuje dowieść swoich praw w sądzie, gdzie reprezentuje go adwokat z Moskwy, przyjaciel z czasów młodości. Nie jest jednak łatwo wygrać z władzą, zwłaszcza gdy staje po jej stronie również Kościół.

Andriej Zwiagincew portretuje Rosję. Skorumpowaną, utopioną w wódce, pełną hipokryzji. Wszyscy są tu unurzani w brudzie, nikogo nie dziwi, że policjant prowadzi samochód po wódce, a mer miasteczka to szuja, która nie ukrywa swoich powiązań z biznesem. Życie ludzkie się nie liczy, prawda nie istnieje, cel uświęca środki, a górą są ci najbardziej cyniczni, niemający skrupułów. Pojedynczy człowiek musi przegrać, odwraca się od niego nawet Bóg. A już na pewno jego ziemscy przedstawiciele.

W filmie morze wyrzuca na brzeg szkielet olbrzymiego wieloryba. W Starym Testamencie Lewiatan oznaczał złe moce, które występują przeciwko boskiemu porządkowi. W pismach Tomasza Hobbesa – despotyczne państwo. Zwiagincew, który kocha takie symbole, tym razem również je wykorzystuje. Stare państwo upadło, to nowe jest równie silne i amoralne. Potrafi pojedynczego człowieka zniszczyć, doprowadzić do ostateczności, do tragedii.

„Lewiatan" utrzymany jest w szaroburych barwach – nie jest w stanie ich ożywić piękno surowej natury, która na to wszystko patrzy. I nie pomogą tłumaczenia reżysera, że pomysł na ten film przyszedł z Ameryki. To jest dramatyczna opowieść o Rosji.

Barbara Hollender