Etyczne problemy dziennikarstwa telewizyjnego to temat niemal tak stary jak to medium. Przed laty były tematem filmu „Chłodnym okiem" (1968) Haskella Wexlera. Był on polemiką z popularną wówczas teorią McLuhana, według której telewizja jest zimnym środkiem przekazu, dostarcza informacji pozbawionych wartościowania, co umożliwia swobodny wybór. Bohater, reporter telewizyjny, bezkrytyczny profesjonalista na zimno rejestrujący krwawe zdarzenia, w finale sam staje się ofiarą obojętności świadków wypadku.
Zrealizowany ponad cztery dekady później „Wolny strzelec" debiutującego w roli reżysera wziętego scenarzysty („Dziedzictwo Bourne'a") Dana Gilroya pokazuje, że temat jest ciągle aktualny. Śmierć i przemoc świetnie się sprzedają, a chorobliwa pogoń stacji telewizyjnych za podnoszącą słupki oglądalności sensacją nie uznaje już żadnych tabu. Znajdziemy takie podejście także w niektórych rodzimych stacjach. To zresztą zamknięte koło: znaczna część widzów na to właśnie czeka. Moralizowanie i dylematy etyczne to domena pięknoduchów. Liczy się tylko kasa, kasa, kasa!
Polski tytuł filmu Gilroya, którego akcja rozgrywa się w nocnym Los Angeles (wspaniałe, klimatyczne zdjęcia Roberta Elswita), odwołuje się do specyficznego świata paparazzi z kamerami tropiącymi nocami wypadki i zbrodnie, by bezpardonowo wcisnąć się między policję a ratowników medycznych. Sfilmować, co się da, byle krwawo, i sprzedać tej stacji, która zapłaci najwięcej. To będzie temat porannych wiadomości, który prezenterzy odpowiednio podkręcą, budując sztucznie napięcie.
W „Wolnym strzelcu" śledzimy drobnego złodziejaszka poszukującego pracy, który przez przypadek zatrzymał się w miejscu, gdzie zdarzył się wypadek. Tam zauważył oprócz policjantów i służb medycznych także dwóch facetów z kamerami nachalnie filmujących zdarzenie. Louis Bloom zrozumiał, że to jego życiowa szansa. Skradziony rower zamienił na kamerę, kupił policyjny skaner, zatrudnił asystenta, którego jedyną kwalifikacją był GPS w komórce, i wyruszył na poszukiwanie materiałów, o które stacje telewizyjne będą się bić. Nie zawaha się przed przesunięciem zwłok dla lepszego ujęcia, z czasem spróbuje sam zaaranżować krwawe zdarzenia.
Jake Gyllenhaal w roli Blooma wspaniale zagrał socjopatycznego osobnika, który dla kariery i pieniędzy nie cofnie się przed niczym, człowieka o trupiobladej cerze, zapadniętych policzkach, wychudzonej sylwetce i oczach szaleńca, który nie tyle nie rozumie ludzi, ile ich po prostu nie lubi. „Wolny strzelec" to sprawnie zrealizowana w konwencji thrillera przenikliwa, ale niezbyt odkrywcza wiwisekcja współczesnych mediów. Na szczęście bez moralitetowych ambicji.