Polityka w skali lokalnej, tak jak i lokalni politycy, są zdecydowanie bliżej wyborców niż ich krajowi odpowiednicy. I to nie tylko ze względu na różnicę w odległości między mieszkańcami, dajmy na to – Nidzicy, miejscową radą miejską, a ul. Wiejską w Warszawie.
Lokalnych polityków łatwiej rozliczyć z przedwyborczych obietnic, które zazwyczaj są też bliższe prawdziwego życia. Kandydat na wójta czy burmistrza nie obiecuje obniżki podatków, wyższych pensji czy cudownej recepty na wszystkie choroby polskiej służby zdrowia. Obiecuje kawałek drogi, na który okoliczni mieszkańcy czekają od lat, naprawę dziurawego chodnika czy sprowadzenie inwestora, który da pracę. Kiedy mija kadencja, jak na dłoni widać, czy obietnice zostały spełnione, a zasłanianie się np. kryzysem jest zdecydowanie trudniejsze.
Okazuje się, że świetnym narzędziem walki o przychylność wyborców mogą być także fundusze unijne. Do wyborów samorządowych zostały jeszcze co prawda ponad dwa miesiące, ale walka o tytuł najsprawniejszego w wyciskaniu Brukselki trwa w najlepsze. Okazuje się, że tylko w ciągu ostatnich dwóch miesięcy polskie regiony podpisały umowy na wykorzystanie niemal 5 mld zł z unijnych dotacji. Szczególnie przyspieszyli zaś ci, którzy mieli największe zaległości, czyli Mazowsze i Lubelskie. No cóż, wyborcy patrzą...
Takiej konkurencji trzeba jednak tylko przyklasnąć. Tym bardziej, że to prawdopodobnie ostatni raz, kiedy w unijnym budżecie zapisano Polsce tak ogromne wsparcie (samorządy mają do dyspozycji aż 66 mld zł). A na najlepszych w wykorzystywaniu dotacji czeka jeszcze bonus, czyli ok. 2 mld zł dodatkowego wsparcia z tzw. krajowej rezerwy wykonania. To się nazywa solidna marchewka...