I wcale mnie nie pociesza, że prezydencka propozycja przechodzenia na emeryturę bez względu na wiek po 40 latach opłacania składek ZUS jest mniej kosztowna od obniżki wieku emerytalnego z 67 lat do 60/65, forsowanej przez jego rywala. Zarówno jedna, jak i druga oznacza albo zmniejszenie emerytur (dłużej z nich korzystamy, choć krócej pracujemy), albo drastyczne podniesienie składek ZUS płaconych przez młodsze pokolenia, albo kombinację obu tych złych rozwiązań.

Głównym źródłem problemów polskiego systemu emerytalnego jest to, że Polacy nie chcą mieć więcej dzieci (a więc przyszłych podatników utrzymujących starsze pokolenie), chcieliby natomiast jak najszybciej przechodzić w stan spoczynku. Żadna z emerytalnych propozycji obu kandydatów nie eliminuje tych dwóch źródeł problemów. Ba, obie – choć w różnym stopniu - drugie z tych źródeł wzmacniają.

Starsi ludzie będą chętnie korzystali z okazji przejścia na wikt i opierunek państwa, zwłaszcza w regionach, gdzie gospodarka rozwija się słabiej i istnieje duża niepewność co do utrzymania pracy. A gdy już się przekonają, że system tak skonstruowany stać tylko na bardzo niskie emerytury, ruszą ławą w Uleje Ujazdowskie, by przez kancelarią premiera i Belwederem żądać podwyżek.

W szybko starzejącym się społeczeństwie, gdzie coraz mniejsza grupa pracujących będzie utrzymywać coraz większą seniorów, siła głosu emerytów będzie rosła. Politycy będą jeszcze chętniej niż dzisiaj odwoływać się do tej części elektoratu. I jej ulegać. A to oznacza rosnące obciążenia (składki ZUS, podatki) dla malejącej grupy pracujących, czyli dla młodszego pokolenia.

W istocie więc obaj kandydaci kupują głosy przyszłych emerytów, wystawiając rachunek dzisiejszym dwudziesto-, trzydziestolatkom. Tym samym, o których poparcie ponoć tak bardzo zabiegają.