Obłęd w oczach

Po ośmiu latach przerwy Mel Gibson wrócił do aktorstwa. Chce odzyskać reputację zniszczoną przez serię obyczajowych skandali

Publikacja: 09.04.2010 01:04

W „Furii” Mel Gibson zagrał zdesperowanego policjanta z Bostonu

W „Furii” Mel Gibson zagrał zdesperowanego policjanta z Bostonu

Foto: ITI CINEMA

Od 16 kwietnia w polskich kinach będzie można oglądać „Furię” – czarny kryminał, w którym zagrał bostońskiego policjanta Thomasa Cravena. Doświadczony gliniarz poszukuje zabójców córki, a przy okazji odkrywa brudne interesy łączące lokalnych biznesmenów i polityków z rządowym Departamentem Obrony.

– Gibson przypomina gwiazdorów starego Hollywood: Roberta Mitchuma, Lee Marvina, Williama Holdena – mówił reżyser Martin Campbell przed styczniową premierą filmu w Stanach. „Furię” nakręcił na podstawie miniserialu, który zrealizował dla BBC w 1985 roku. – Jest męski i dysponuje siłą, której brakuje współczesnym aktorom. No, może poza Russelem Crowe’em, ale on jest do tej roli za młody. Eastwood skończył już z aktorstwem. A Harrison Ford, choć imponuje charyzmą, nie budzi grozy.

Tymczasem 54-letni Gibson zbudował karierę, grając twardzieli, którym obłęd czaił się w oczach. Detektyw Thomas Craven to pełen gniewu mściciel kierujący się poczuciem sprawiedliwości. Tak jak wcześniej szalony Max Rockatansky z „Mad Maksa”, niezrównoważony Martin Riggs z „Zabójczej broni” i William Wallace z „Braveheart – Waleczne Serce”.

Dzięki takim rolom osiągnął pozycję gwiazdy. Jednak występ w „Furii” różni się od poprzednich. Nie służy potwierdzeniu zdobytego statusu, ale odzyskaniu utraconego zaufania widzów i poczucia własnej wartości.

[srodtytul]Publiczne upokorzenie [/srodtytul]

Jeśli nie liczyć niewiele znaczących epizodów, ostatni raz pojawił się przed kamerą w „Znakach” (2002) M. Nighta Shyamalana. Wcielił się wtedy w byłego pastora Grahama Hessa walczącego z inwazją kosmitów. Shyamalan marzył o obsadzeniu aktora, mając w pamięci „Zabójczą broń”. Jednak podczas realizacji „Znaków” Mel usłyszał od reżysera, że gra przesadnie. – Było mi niezręcznie – wspominał Gibson. – Rozejrzałem się dookoła i dostrzegłem, że jestem najstarszy na planie.

Postanowił zrobić sobie przerwę. – Czułem się jak dinozaur – przyznał. – Musiałem wszystko przemyśleć, bo nie potrafiłem wnieść niczego nowego.

Wrócił do reżyserii. Miał już na koncie m.in. oscarowy „Braveheart – Waleczne Serce” (1995), ale kręcąc „Pasję” (2004) i „Apocalypto” (2006), pokazał nową twarz.

„Pasja” uczyniła z niego idola bogobojnej Ameryki. Konserwatywne organizacje chrześcijańskie uznały go za wzór do naśladowania. On sam podkreślał, że film o ostatnich 12 godzinach życia Jezusa był świadectwem wiary, a także formą pokuty za grzechy przeszłości, m.in. kłopoty z alkoholem. Emploi wzorowego chrześcijanina wzmacniało jego długoletnie małżeństwo, z którego ma siedmioro dzieci.

Tyle że równocześnie pojawiły się oskarżenia o epatowanie przemocą i antysemityzm. Zarzucono Gibsonowi, że misterium cierpienia utopił we krwi. A stworzony przez niego w filmie obraz Żydów to uprawianie nazistowskiej propagandy. Przy okazji media przypominały, że jego ojciec Hutton uważał Holokaust za mit.

Gibson nigdy się od tych poglądów nie odciął. Były to pierwsze rysy na wizerunku, ale zdawały się bez znaczenia. Szła za nim fama twórcy, który odnowił gatunek filmu biblijnego i w czasach ekspansji popkultury przywrócił ludziom religijną świadomość.

Poszedł za ciosem. Choć w „Apocalypto” nie odwoływał się do Ewangelii, opowieść o upadku Majów była specyficznym połączeniem brutalnego kina akcji z wątkami mesjanistycznymi. Jakby chciał przekonać widzów, że współczesną cywilizację czeka to samo co dawnych Indian, jeśli się w porę nie nawróci.

Tymczasem sam doświadczył upadku, którego skutki będzie zapewne odczuwał do końca kariery. W 2006 roku policja aresztowała go za jazdę po pijanemu. Obrzucił funkcjonariuszy stekiem wyzwisk, po czym stwierdził, że „Żydzi są odpowiedzialni za wszystkie wojny na świecie”. Świat obiegło zdjęcie pijanego Gibsona, a gazety – od tabloidów po opiniotwórcze dzienniki – donosiły o ujawnionym antysemityzmie. Okazało się, że „szalony Mel” to nie tylko filmowa poza hollywoodzkiego gwiazdora, ale także część jego skrywanej tożsamości.

Rok temu Gibson zaszokował raz jeszcze – tym razem burząc wizerunek obrońcy wartości rodzinnych. Gdy dał się paparazzim przyłapać z kochanką, rosyjską piosenkarką Oksaną, żona złożyła pozew o rozwód.

– Ludzie najbardziej obawiają się publicznego upokorzenia – mówił Gibson pytany przez dziennikarzy, jak przeżył trudny okres. – Ja doświadczyłem go w skali globalnej.

[srodtytul]Kłopoty furiata[/srodtytul]

Ten rok miał być początkiem walki o oczyszczenie. Najpierw uporał się z nałogiem – po 45 latach rzucił palenie. W wywiadach podkreślał również, że jest szczęśliwym ojcem córeczki urodzonej niedawno przez Oksanę.

Ale klucz do rehabilitacji stanowiła „Furia”. Kiedy Gibson pojawił się w Bostonie, gdzie realizowano część zdjęć, przyciągnął więcej gapiów niż Leonardo DiCaprio i Jack Nicholson razem wzięci, którzy kilka lat temu kręcili w mieście „Infiltrację” Martina Scorsese. Mógł więc liczyć, że widzowie wybaczyli mu serię skandali i pójdą do kin.

Niestety, w Ameryce „Furia” zrobiła zawstydzającą klapę. Film kosztował 80 milionów dolarów, a zarobił ich niewiele ponad 40. Dla aktora i reżysera, który dotychczas gładko pokonywał granicę 100 milionów, to sygnał, że powrót do ról gniewnych sprawiedliwych nie jest najlepszym pomysłem. Zwłaszcza gdy oskarżało się Żydów o całe zło w historii ludzkości. Jednak problem Gibsona jest głębszy niż tylko zły wybór roli. „Szalony Mel” nie pasuje ani do kultury celebrytów, ani do współczesnej Ameryki.

W czasach gdy hollywoodzkie gwiazdy kreują swój publiczny wizerunek do tego stopnia, że nawet skandal okazuje się częścią medialnej strategii, Gibson pokazuje nieokiełznany charakter.

Podczas jednego z wywiadów na temat „Furii” usłyszał, że zdaniem części widzów nie powinien wracać na duży ekran. Pochylił się wtedy w stronę dziennikarza, jakby był gotowy do bójki, i warknął: „Dlaczego?”. Takimi zachowaniami potwierdza jedynie opinię sfrustrowanego furiata. Do ludzi, którzy z trudem kontrolują własne emocje, podchodzi się z dystansem.

Gibsonowi nie pomaga także oblicze religijnego konserwatysty przywiązanego do obrządku trydenckiego. W Ameryce rządzonej przez George’a W. Busha, który wielokrotnie opowiadał o własnym nawróceniu, był to atut. Ale w epoce Barracka Obamy katolicki tradycjonalizm może stanowić obciążenie. Nowy prezydent jeszcze jako elekt mówił: – Niezależnie od tego, czego pragniemy, nie jesteśmy już narodem chrześcijańskim. A przynajmniej nie tylko. Jesteśmy także narodem żydowskim, muzułmańskim, buddyjskim, narodem Hindusów i narodem niewierzących.

W tym kontekście Gibsonowi trudno będzie się pozbyć stygmatu fanatyka.

[srodtytul]Trwały ślad[/srodtytul]

Być może jesteśmy świadkami schyłku kariery jednego z największych gwiazdorów w historii Hollywood. Co prawda 54-letni aktor myśli o udziale w następnych produkcjach (właśnie zakończył pracę na planie komedii z Jodie Foster), ale fiasko „Furii” pokazuje, że jego nazwisko przestało przyciągać widzów.

Jedno jest pewne. „Szalony Mel” tak łatwo się nie podda. Zawsze, gdy przypinano mu łatkę aktora, który się skończył, lub próbowano zamknąć w jakieś szufladce, udowadniał, że stać go na więcej.

Do Ameryki przyjechał z Australii w latach 80. Był opromieniony sukcesami dwóch części „Mad Maksa” (1979 – 1981) George’a Millera. Miał na koncie występy u Petera Weira („Gallipoli” i „Rok niebezpiecznego życia”). Słowem – nie brakowało mu niczego, by zostać w Stanach gwiazdą. Ale ani „Bounty” (1984), ani trzecia część „Mad Maksa” (1985) nie zrobiły za oceanem spodziewanej furory.

Niepowodzenia tych filmów podcięły Gibsonowi skrzydła. Nie wytrzymał presji oczekiwań. Coraz częściej zaglądał do butelki, wpadł w depresję. Ocaleniem okazała się dopiero rola Martina Riggsa w „Zabójczej broni” (1987) Richarda Donnera. Zachwycił publiczność i krytyków, ale ciężka droga do sławy pozostawiła trwały ślad. Nie mógł się uwolnić od alkoholu – dopiero w 1991 poszedł na terapię. Miewał myśli samobójcze. A przede wszystkim czuł się bardzo dotknięty tym, jak go wówczas postrzegano.

– Nic nie denerwowało mnie bardziej – opisywał swoje początki w USA – od graniczącego z pewnością twierdzenia, że jestem ciągle australijskim debilem, prowincjonalnym prostakiem, który jakimś cudem dostał się na hollywoodzkie salony.

Popularność zdobyta dzięki „Zabójczej broni” mu nie wystarczała. Szukając potwierdzenia własnej wartości, przyjął propozycję Franco Zeffirellego, by wcielić się w „Hamleta” (1990). Zagrał na granicy szaleństwa. Stopił się wręcz z postacią duńskiego księcia, który odkrywa zbrodnię w Elsynorze. Ten występ dodał mu pewności siebie. Było jasne, że nie jest jedynie gwiazdą kina akcji, ale aktorem pełną gębą. Wkrótce zabłysnął także jako reżyser. Najpierw debiutanckim „Człowiekiem bez twarzy” (1993), a następnie „Braveheart – Waleczne Serce”, wyznaczając nowe standardy dla historycznych superprodukcji.

Dziś, mając 54 lata, mówi: – Przekroczyłem półmetek swojej drogi. To trochę przerażające. Zadaję sobie pytanie: Co tak naprawdę osiągnąłem? Czego dokonałem? Wszystko wydaje się niewiele warte. Celem jest pozostawić coś po sobie.

Gibson zapowiedział reżyserską emeryturę. Ale zanim to nastąpi, chce zrealizować marzenie z dzieciństwa – film o wikingach, który przestraszy widzów. W roli głównej ma wystąpić Leonardo DiCaprio.

Znając temperament „szalonego Mela”, nie obejdzie się bez kolejnego skandalu...

[i]Wypowiedzi Mela Gibsona pochodzą z artykułów, które ukazały się w „The Daily Telegraph” i „Los Angeles Times”[/i]

[ramka][srodtytul]Mel Gibson[/srodtytul]

+ Choć jest Australijczykiem, urodził się w 1956 roku w Ameryce.

Był szóstym spośród jedenaściorga dzieci Huttona i Anne Gibsonów. W 1968 roku rodzina wyemigrowała do Australii w obawie przed mobilizacją synów do wojska i wysłaniem ich do Wietnamu. W Australii Mel rozpoczął studia aktorskie [/ramka]

Od 16 kwietnia w polskich kinach będzie można oglądać „Furię” – czarny kryminał, w którym zagrał bostońskiego policjanta Thomasa Cravena. Doświadczony gliniarz poszukuje zabójców córki, a przy okazji odkrywa brudne interesy łączące lokalnych biznesmenów i polityków z rządowym Departamentem Obrony.

– Gibson przypomina gwiazdorów starego Hollywood: Roberta Mitchuma, Lee Marvina, Williama Holdena – mówił reżyser Martin Campbell przed styczniową premierą filmu w Stanach. „Furię” nakręcił na podstawie miniserialu, który zrealizował dla BBC w 1985 roku. – Jest męski i dysponuje siłą, której brakuje współczesnym aktorom. No, może poza Russelem Crowe’em, ale on jest do tej roli za młody. Eastwood skończył już z aktorstwem. A Harrison Ford, choć imponuje charyzmą, nie budzi grozy.

Pozostało jeszcze 92% artykułu
Ekonomia
W biznesie nikt nie może iść sam
Ekonomia
Oszczędna jazda – techniki, o których warto pamiętać na co dzień
Ekonomia
Złoty wiek dla ambitnych kobiet
Ekonomia
Rekordowy Kongres na przełomowe czasy
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Ekonomia
Targi w Kielcach pokazały potęgę sektora rolnego
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne