Opublikowane we wtorek dane białoruskich statystyków nie pozostawiają wątpliwości, że gospodarka naszego sąsiada coraz szybciej się pogrąża. Ceny towarów konsumpcyjnych w ciągu siedmiu miesięcy wzrosły o rekordowe 41 proc. Towary przemysłowe podrożały o prawie 59 proc., przewozy towarowe o 69 proc., a usługi budowlane o 23 proc.
Ceny żywności, mimo że częściowo trzymane w ryzach przez rządową reglamentację, już nie galopują, ale cwałują: herbata zdrożała o 118 proc., owoce o 108 proc., a kasze – podstawa białoruskiej kuchni – o 83 proc.
– Sytuacja jest dramatyczna i grozi wybuchem społecznym. Zapowiedziane podwyżki emerytur i płac są grubo poniżej inflacji. Do tego dług publiczny przekroczył bezpieczny próg 55 proc. PKB. Na jesień rząd zapowiedział podwyżki opłat komunalnych, cen prądu, gazu. Ludzie mogą tego nie wytrzymać i wyjść na ulice. A to może być początek końca Aleksandra Łukaszenki – ocenia Kamil Kłysiński, ekspert Ośrodka Studiów Wschodnich.
Jego zdaniem rząd premiera Miasnikowicza ma świadomość dramatyzmu sytuacji i wie, co robić, ale ośrodek decyzyjny jest w pałacu prezydenckim. Potwierdza to ekonomista Leonid Złotnikow w wypowiedzi dla agencji Bielpan: – Rząd o niczym nie decyduje. A otoczenie prezydenta nie jest zainteresowane liberalizacją rynku, prawdziwą prywatyzacją. Wielu z tego kręgu trzyma swój biznes pod kloszem państwa.
Białoruskie firmy są nierentowne i mało dynamiczne. W ciągu pół roku udział miejscowej produkcji w rynku wzrósł jedynie o 0,5 proc. Importerzy padają, bo nie mają dostępu do walut. Z rynku uciekają inwestorzy. Zdaniem ministra gospodarki Nikołaja Snopkowa w tym roku poziom inwestycji bezpośrednich nie przekroczy 2 mld dol., a miało to być 6,5 mld dol., czym chełpił się Łukaszenko.