W tamtych czasach sztandarową zasadą w planowaniu było równomierne rozmieszczenie sił wytwórczych. Jako cel w planie sześcioletnim zapisano industrializację i „wprowadzenie oddziałów klasy robotniczej do każdego miasta, miasteczka i wsi". Mimo to okazało się, że istnieje wyraźny podział na Polskę A, B i C. Dochód narodowy na mieszkańca w województwie katowickim wynosił 120 proc., a w warszawskim, gdańskim, wrocławskim i szczecińskim 110 proc. średniej krajowej. Na drugim końcu tabeli plasowały się województwa: lubelskie, białostockie, rzeszowskie i kieleckie, z dochodem wynoszącym 80 proc. średniej.
Dzisiaj taka skala rozpiętości (Śląsk był bogatszy od ściany wschodniej raptem o 40 proc.) wydaje się śmiesznie mała. W kolejnych latach gospodarki planowej różnice między regionami wolno, ale systematycznie rosły. A po przejściu do gospodarki rynkowej zaczęły zwiększać się bardzo szybko. Dzisiaj (średnia dla lat 2010 –2012) PKB na jednego mieszkańca w najbogatszym województwie mazowieckim jest na poziomie 160 proc., a w czterech najbiedniejszych regionach wynosi 70 proc. średniej krajowej. Oznacza to, że Mazowsze jest bogatsze od ściany wschodniej o 130 proc.
Dane te mogłyby świadczyć o niepowodzeniu polityki aktywizacji gospodarczej regionów słabiej rozwiniętych, gdyby nie to, że taka polityka od ponad pół wieku w ogóle nie jest prowadzona. Niektórzy, widząc te dane, podnoszą lament z powodu okropnej niesprawiedliwości, jaką jest skazywanie ludzi na gorsze warunki życiowe tylko ze względu na miejsce zamieszkania. Jednak z doświadczeń innych krajów, które kosztem wielkich nakładów realizowały programy aktywizacyjne, wynika, że przyniosły one mikre i raczej krótkotrwałe rezultaty. Południe Włoch nie dogoniło bogatej północy, a wschodnie Niemcy (nie tyle zacofane, ile zniszczone przez socjalizm) dalej są obciążeniem dla gospodarki niemieckiej. W Polsce wystąpiło podobne zjawisko. Okres po 1990 r. bardzo boleśnie zweryfikował efektywność zakładów przemysłowych budowanych z pominięciem rachunku ekonomicznego. Upadły bądź bardzo skurczyły się niemal wszystkie fabryki wznoszone w czasach COP i socjalistycznej industrializacji. W wyniku tego w województwach Polski Wschodniej największymi pracodawcami są jednostki sfery budżetowej.
Po cichu zatem wszyscy się pogodzili z dużymi (i rosnącymi) różnicami regionalnymi. Zgłaszane czasem czy nawet zapisywane w dumnie brzmiących strategiach koncepcje regionalnych centrów wzrostu, są jedynie lekiem na wyrzuty sumienia. Bo dominuje przeświadczenie, że na wielką siłę ssącą Warszawy, w której powstają coraz to nowe organy administracji i która ściąga kolejne centrale wielki firm, nie ma siły. Podobnie jak na korzyści związane z lokalizacją w województwach zachodnich. Na pocieszenie pozostaje to, że Praga, Budapeszt czy Bratysława w jeszcze większym stopniu są wyspami szczęścia wśród oceanu najwyżej umiarkowanego dostatku.
Na koniec parę słów pocieszenia. Ważna jest nie tylko skala różnic, ale także to, na jakim poziomie one występują. W połowie lat 50., gdy różnica była 40-proc., nasze społeczeństwo zabiegało o zaspokojenie potrzeb podstawowych. Dzisiaj chodzi jednak o potrzeby wyższego rzędu.