W minionych dwóch latach inflacja w dojrzałych gospodarkach nie przekraczała 1 proc. Średnio od początku dekady wynosiła 1,5 proc. Dla porównania, w pierwszej dekadzie XXI wieku ceny konsumpcyjne w tej grupie państw rosły średnio o 2 proc. rocznie, w latach 90. o 2,9 proc., a w latach 80. XX wieku aż o 6,5 proc. Inflacja wyraźnie wyhamowała także w tzw. gospodarkach wschodzących.
W pierwszych latach po kryzysie finansowym z lat 2007–2009 niemrawy wzrost cen można było tłumaczyć konsekwencjami nadmiernego zadłużenia konsumentów i rządów w wielu kluczowych gospodarkach. Chęć spłaty części zobowiązań obniżała bowiem popyt.
Ale dlaczego inflacja się nie odbija, choć banki centralne prowadziły w ostatnich latach i nadal prowadzą bezprecedensowo luźną politykę pieniężną? I dlaczego inwestorzy zakładają – jak pokazują m.in. niewielkie różnice między rentownością obligacji skarbowych indeksowanych inflacją a rentownością obligacji o stałym oprocentowaniu – że nie odbije się istotnie także w kolejnych dekadach?

Odwrócenie trendów
Wielu ekonomistów sądzi, że światowa gospodarka znalazła się w tzw. sekularnej stagnacji. Termin ten, znany od lat 30. XX wieku, spopularyzował Lawrence Summers, profesor z Harvardu i były sekretarz skarbu USA. „Nowa normalność" charakteryzować ma się wyższą stopą oszczędności niż inwestycji, co skutkować ma słabością popytu i wzrostu gospodarczego. Za tą hipotezą przemawia m.in. przełom demograficzny, który już się na świecie rozpoczął. Po kilku dekadach wzrostu udziału osób w wieku produkcyjnym w całej populacji wskaźnik ten zaczął maleć. To pierwsza faza starzenia się ludności, którego skutkiem ma być wzrost skłonności do oszczędzania.