Spróbuj zwrócić uwagę – zacznie się ruszać dwa razy wolniej. Spróbuj zatrąbić – opisze twoją genealogię słowami uznanymi za wulgarne, a jak dobrze pójdzie, to napluje i skopie twój samochód. Chciałbyś wysiąść i dać mu po ryju, ale przecież to on jest ćwok, a ty jesteś kulturalny człowiek. No i tu dochodzimy do syndromu garażowego. Każdy kierowca jest kulturalny do momentu, kiedy dojedzie do swojego garażu. Wtedy staje się ćwokiem blokującym jezdnię.
Ale być może ten bałwan przed tobą wyjechał z pracy dwie godziny temu. Stał w koszmarnych korkach, poruszając się 5 km na godzinę, pokonał strefę zielonej fali, w której za miliony z UE miejscy spece od sterowania ruchem ustawili światła tak, że wszystkie i zawsze są czerwone. Mistrzowsko udało mu się uniknąć tych, którzy jechali pod prąd i przy czerwonym świetle skręcali z lewego pasa na prawo i z prawego na lewo, jakże pragnąc od czasu do czasu obecności policjanta. Los go wysłuchał, bo kiedy wyjechał w końcu na kawałek przejezdnej drogi, misiek z suszarką wlepił mu zaraz mandat za przekroczenie. Ale teraz to jego garaż i jego kawałek ulicy, więc on jest właśnie panisko.
Albo ten kierowca przed tobą był dziś w urzędzie. Wprowadzenie jednego okienka i zlikwidowanie zaświadczeń spowodowało oczywiście, że trzeba pokonać więcej kolejek przed większą liczbą okienek i dostarczyć jeszcze więcej papierów potwierdzających oświadczenia. Pierwsze dokumenty tracą ważność, zanim zgromadzisz ostatnie. Ale w końcu z tomami dokumentów, pokonawszy setki pięter i kilometry korytarzy, stanie przed Okienkiem Końcowym, w którym warczący urzędnik poda mu papier, a następnie promiennie się uśmiechając, doda: pomyliliśmy się w pisowni pana nazwiska, więc zaświadczenie i tak jest nieważne, musi pan zacząć od początku. Czy po czymś takim sąsiad nie ma prawa zablokować ulicy? Albo nawet autostrady (jeśli ją gdzieś znajdzie oczywiście – pomyślcie jak sfrustrowani muszą być wykonawcy autostrad, którzy nieustannie ciężko pracują, by ich nie było).
Albo może ten gość w samochodzie przed tobą właśnie sam jest urzędnikiem. To bardzo możliwe, bo jest ich w Polsce pół miliona, jeden na 13 pracujących Polaków. Więcej urzędników jest tylko w Chinach i USA. Albo w całej Europie łącznie. Miałby dobry dzień, czołgając i upokarzając petentów, ale jeden uparty, ten, co przychodzi od dwóch lat, zjawił się już sześćdziesiąty raz w urzędzie i na dodatek z telewizją. Trzeba było mu niestety wydać to zezwolenie. I jeszcze na dodatek uprzejmie go traktować, a nawet uśmiechać się. Ekstremalnie stresujące, prawda? Nawet zaparkowanie w poprzek pasa startowego tego nie wynagrodzi.
Albo facet przed tobą pracuje w służbie zdrowia i właśnie wraca do domu po strasznym dniu z pacjentami, którzy nie dość, że chorzy, to jeszcze zawracają tym głowę lekarzowi. Nie wszystkich udało się wpisać na listę oczekujących na zabieg po 2025 r. Nie wszystkim udało się wszczepić żółtaczkę i przepisać antybiotyk na katar. W końcu rocznie do szpitali z powodu tak zwanych „zdarzeń w służbie zdrowia" trafia tylko 800 tys. ludzi. MZ wraz z NFZ nieustannie pracują nad metodami zwiększenia tej liczby, żeby leczyć wyłącznie tych, którym się najpierw zaszkodzi. Wprawdzie to powód do dumy, ale dojście do tego wyniku może być stresujące. Warto mieć później choćby tak małą satysfakcję, jak blokada ulicy.