Przyczyną naprawdę dużego zamieszania są nieżyciowe przepisy kodeksu postępowania w sprawach o wykroczenia i wydanego na ich podstawie rozporządzenia w sprawie nakładania grzywien.
Sprawiają one, że dziesiątki tysięcy opłaconych przez kierowców mandatów wraca do nich, a sprawa trafia do sądu. Wszystko dlatego, że przepisy stanowią, iż mandat zaoczny można zapłacić tylko w ciągu siedmiu dni od jego wystawienia. Nieważne więc, ile przesyłka będzie do kierowcy szła i czy ten ją odbierze. Problem dostrzegła Komenda Główna Policji i przygotowała nowelę rozporządzenia. Korzystniejsze dla kierowców prawo zostało już podpisane i zacznie obowiązywać w najbliższy czwartek, tj. 15 września.
Kosztowne spóźnienie
Problem jest poważny, ponieważ rocznie tylko policja wystawia ponad 2,5 mln mandatów za brawurową jazdę. Kolejne straże miejskie i Inspekcja Transportu Drogowego.
Ponad połowa wszystkich mandatów dotyczy przekroczenia prędkości. Do kierowcy wysyłane jest do wypełnienia oświadczenie o tym, czy przyznaje się do zbyt szybkiej jazdy, a potem, jeśli się przyzna – mandat. Jest to jednak mandat zaoczny. W efekcie, idąc na pocztę, możemy odebrać mandat już nie do opłacenia. A konsekwencje są poważne. Przekroczenie tygodniowego terminu oznacza, że wpłacona po czasie kwota wraca do ukaranego kierowcy (najczęściej przekazem lub na konto), a jego sprawa jest zamykana na policji i trafia do sądu. Ten nalicza dodatkowe koszty postępowania i wysyła nakaz do zapłaty kierowcy. Są straże miejskie, które bardzo rygorystycznie przestrzegają tygodniowego terminu, są też i takie, które przymykają oko na niewielkie spóźnienia.
– Gdybyśmy chcieli być tak skrupulatni, to musielibyśmy utworzyć specjalny wydział do pilnowania dat mandatów i odsyłania pieniędzy – powiedziano nam w jednej z tolerancyjnych jednostek.