Czy ta zasada dotyczy także szefów prywatnych firm? Oni też mogą chyba tłumaczyć pogorszenie wyników kryzysem, co pomoże im utrzymać stanowisko zgodnie z powiedzeniem, że nie zmienia się koni podczas przeprawy przez rzekę?
No nie, im łatwiej nie będzie, bo zbliża się czas, kiedy przede wszystkim będą rosły koszty, pieniądz będzie drogi, a najważniejszy parametr w życiu przedsiębiorstwa – cashflow – będzie zagrożony. Zawsze w czasach dekoniunktury cashflow się pogarsza, gdyż występują kłopoty z windykacją należności i rosną szybko koszty finansowania działalności. Teraz, po raz pierwszy od prawie 30 lat, pieniądz drożeje w błyskawicznym tempie. A to oznacza, że zarządzanie pod względem przepływów pieniężnych jest coraz trudniejsze, nawet gdy spółki mają nadzwyczajne zyski. W rozmowach z prezesami czy właścicielami firm często słyszę, że wprawdzie mają kilkukrotnie wyższe zyski niż kiedykolwiek w historii, ale problem w tym, że już w tym roku po raz pierwszy od dawna mają negatywny cashflow. I w wielu przypadkach ci menedżerowie po raz pierwszy w swoim zawodowym życiu zetknęli się z inflacją, kosztami finansowania, kłopotami z windykacją. Na razie firmy łatają problemy niedoboru środków finansowych zwiększaniem kredytów, ale to w przyszłym roku zaowocuje zmniejszeniem marż. W rezultacie takie spółki staną się bardziej ryzykowne z punktu widzenia banków. A menedżerowie będą musieli się nauczyć zarządzać w warunkach wysokiego ryzyka, bardziej konserwatywnie i z większą perspektywą możliwych zagrożeń niż dotychczas.
Czemu jednak przy wysokich zyskach firmy mają takie problemy z cashflow? Czy to efekt zatorów płatniczych?
Nie jest to kwestia zatorów. Problem przede wszystkim wynika z faktu, że zysk jest kategorią księgową, a przepływy pieniężne są kategorią finansową. Jeśli nawet firmy sprzedają więcej i drożej, to część odbiorców nie jest w stanie ulokować ich produktów na rynku. Przestają więc płacić za produkty, które zalegają im w magazynach. Z drugiej strony firmy muszą na bieżąco opłacać ZUS i podatki oraz drastycznie rosnące koszty energii i płac. W rezultacie wszystkie koszty puchną, ale wpływy nie rosną już w takim tempie jak dotychczas. Firmy tkwią więc dzisiaj w podwójnym klinczu, zwłaszcza te, które dużo kupują za granicą. Proszę zwrócić uwagę, że banki na ten rok prognozowały kurs dolara na ok. 4,15 zł i na takim poziomie zostały skonstruowane tegoroczne budżety. Tymczasem teraz mamy dolara po ok. 4,6 zł. W rezultacie firmom, które np. importowały surowce, komponenty lub towary w wysokości 20 proc. swojej sprzedaży, płacąc w dolarach lub euro, zniknęło około 2 pkt proc. marży. Jeśli eksportowały, to pozostały w równowadze, ale jeśli działały na polskim rynku, to oznacza, że zniknęła im jedna trzecia prognozowanej marży, a w przypadku euro nawet połowa. Koszty zaś rosną.
Jaki będzie efekt tych zmian?
Oceniam, że – poza kilkoma szczególnymi branżami – nawet 50–60 proc. marż w prywatnych firmach w nadchodzących latach wyparuje. Stąd też mamy tak niski poziom inwestycji, chyba najniższy od połowy lat 90. Menedżerowie są racjonalni i już tną wydatki w oczekiwaniu złej przyszłości. Powinniśmy mieć inwestycje na poziomie 26–28 proc. PKB, a one wynoszą tylko 16 proc., przy czym nikt nie jest pewien, czy nadal jest to prawda. A to oznacza wyhamowanie rozwoju gospodarczego i kłopoty gospodarcze. I kłopoty firm, które będą musiały działać w coraz trudniejszych warunkach i redukować koszty. Są trzy miejsca, w których przedsiębiorstwa mogą oszczędzić; najczęściej pierwsza pod nóż idzie polityka szkoleń, jako drugi – marketing, a po trzecie inwestycje. Inwestycje oznaczają, że trzeba zaciągnąć dług, a zaciągnięcie długu oznacza koszty finansowe. Jeśli inwestycje spadną do 13–14 proc., będzie to oznaczało gospodarczy regres, który odbije się na nas długofalowo. W gospodarce nic nie ma za darmo – za wszystko trzeba zapłacić.