Kiedy w Warszawie otwarto kawiarnię Starbucksa, przeszłam się obok niej kilka razy, aby przyjrzeć się kłębiącym się tam tłumom. Placówka najsławniejszej sieci kawiarnianej ulokowała się strategicznie w połowie drogi między uniwersytetem a giełdą i natychmiast przyciągnęła dobrze sytuowaną klientelę. Kolejki wiły się w środku i wychodziły na zewnątrz. Po ulicach kroczyli studenci w dżinsach i maklerzy w ciemnych garniturach, niosąc z dumą papierowe białe kubki, tak żeby było widać sławne zielone logo.
Starbucks zatem zawitał wreszcie do Warszawy. Marka wychodzi z mody w Ameryce, a firma ponosi straty. Jej akcje kosztują jedną trzecią tego, co w szczytowym momencie w 2006 r. Niegdyś ekskluzywny wizerunek został rozmieniony na drobne przez zbyt intensywną ekspansję na rynku (po wypiciu wodnistej lury podanej mi przez opryskliwego barmana w Starbucksie na lotnisku w Salt Lake City w duchu radowałam się wieścią, że sieć zdecydowała się zamknąć 600 lokali w USA). Ale tu, w Europie Środkowej, nadejście Starbucksa zostało powitane z niekłamanym entuzjazmem. Tak wielkim, że samo to zjawisko wymaga według mnie dalszych wyjaśnień.
Lokale naśladujące styl Starbucksa były obecne na ulicach polskich miast od ładnych kilku lat. A kawiarnie starej daty, te, w których kawę podaje się w porcelanowych filiżankach, były tu obecne przez większą część minionych trzech stuleci. Patrząc na kolejkę złożoną z dwudziestoparolatków czekających cierpliwie, aby zapłacić za kawę dwa razy tyle co po drugiej stronie ulicy, trudno się nie dziwić, o co w tym wszystkim chodzi.
Odpowiedź po części tkwi w magii marek i symboli statusu, a po części w psychologii świata postkomunistycznego. Przybycie McDonald’s do Warszawy na początku lat 90. w oczach wielu stanowiło znak nadejścia kapitalizmu do Polski. Przybycie Starbucksa do Warszawy, podobnie jak do Pragi (już kilka miesięcy temu) i wkrótce zapewne do Budapesztu (obiecują to już od lat), oznacza wejście Europy Środkowej nie tylko do świata kapitalistycznego, lecz także do świata XXI-wiecznego dobrobytu.
Oznacza również wiele całkiem realnych przemian w gospodarce i psychice. Po półwieczu wbijania im do głowy przez komunistyczne rządy, że przyszłość należy do tych, którzy pracują w fabrykach i kopalniach (co okazało się nieprawdą), Polacy chcący piąć się w górę, aspirują do innego rodzaju zajęć: w modzie, w sądownictwie, informatyce. Takich, w których ciężko pracujący ludzie piją kawę w biegu. A zarazem dających na tyle luzu, że można wyjść załatwiać sprawy do Starbucksa.