Na pierwszy rzut oka kolejny ranking szpitali „Rzeczpospolitej” przynosi sporo dobrych wiadomości dla polskich pacjentów. Wynika z niego choćby, że najlepsi gracze na rynku nie spoczywają na laurach – zamiast konsumować owoce triumfów z poprzednich lat, robią, co mogą, by mieć jeszcze lepsze wyniki.
W naszej medycznej ekstraklasie przybywa więc arcymistrzów. Niektórzy z nich – jak tegoroczny zwycięzca Szpital MSWiA w Olsztynie – osiągnęli najlepsze wyniki od 2004 r., gdy „Rz” i Centrum Monitorowania Jakości w Ochronie Zdrowia zaczęły przygotowywać ranking.Inna dobra wiadomość to ta, że wśród najlepszych przybywa szpitali niepublicznych – zwykle są to dawne szpitale samorządowe niedawno przekształcone w spółki. Okazuje się więc, że komercjalizacja, którą straszono pacjentów, wcale nie musi iść w parze z pogorszeniem jakości usług medycznych.
Ale dyrektorzy szpitali coraz częściej są przerażeni swoim sukcesem. Okazuje się, że im placówka lepsza, tym chętniej garną się do niej pacjenci. Więcej pacjentów to większe wydatki, tymczasem Narodowy Fundusz Zdrowia nie kwapi się z oddawaniem pieniędzy za leczenie nadprogramowej liczby pacjentów (osławione nadwykonania). I nagle okazuje się, że szpital, w którym lekarze i menedżerowie są najwyższej jakości, staje przed wyborem: krach finansowy albo odsyłanie chorych z kwitkiem. Tylko na jakiej podstawie ma to zrobić? Jak powiedzieć choremu: „Przepraszam pana, ale nasz budżet nie przewiduje w tym roku uratowania pańskiego życia”?
Dane publikowane dziś przez „Rz” są więc w najwyższym stopniu niepokojące. Pierwszy raz w siedmioletniej historii rankingu spada rentowność szpitali. W 2008 r. aż 74 proc. placówek informowało w ankietach, że zamknęło rok na plusie. W 2009 r. było to już 62 proc.
Jeśli taki trend się utrzyma, bardzo szybko może się okazać, że polskie szpitale będą musiały przestać inwestować w sprzęt i ludzi, by uniknąć strat. To odbije się na zdrowiu pacjentów, których leczenie będzie wymagać większych pieniędzy. Tych pieniędzy, których już teraz przecież w NFZ brakuje. To jest właśnie ta cienka granica, która dzieli balansowanie na krawędzi katastrofy od samej katastrofy. Oczywiście wtedy na ratunek będzie za późno – tylko kto dziś odważy się to głośno powiedzieć?