Pozyskanie trzech okrętów podwodnych o napędzie klasycznym jest strategicznym elementem budowy „polskich kłów". – Nie pozostawiamy niedomówień: jesteśmy zdecydowani zamówić broń o charakterze ofensywnym, o realnej wartości bojowej i odstraszającej, z kierowanymi rakietami o zasięgu ok. 1000 km – mówił ostatnio w „Rzeczpospolitej" Bartosz Kownacki, wiceminister obrony nadzorujący techniczną modernizację Sił Zbrojnych. Wiceszef MON podkreśla, że minister Antoni Macierewicz, dokonując korekt w planach modernizacji m.in. floty wojennej, zagwarantował finansowanie dla podwodnego programu „Orka". Tyle że ostatnie deklaracje resortu obrony nie pozostawiają wątpliwości – nawet jeśli procedura przetargowa wystartuje w tym roku, do czasu podpisania umowy z producentem mogą upłynąć nawet dwa lata.
Do tego doliczyć należy co najmniej pięcioletni cykl produkcyjny i czas na przygotowanie do udziału w inwestycji polskich stoczni. Oznacza to, że zamiast planowanego 2020 roku pierwsze okręty trafią pod biało-czerwoną banderę najwcześniej w 2024 roku.
– Na pewno nie zrezygnujemy z ulokowania w rodzimym przemyśle okrętowych zamówień, a zapewnienie miejsc pracy w stoczniach to istotny warunek dla każdego potencjalnego dostawcy – zaznacza Bartosz Kownacki.
Polskie stocznie i ich dostawcy nieoficjalnie nie ukrywają jednak rozczarowania opóźnieniem programu zakupu okrętów podwodnych, który wiązałby się z dodatkowymi zamówieniami w ramach offsetu lub innej formy wymuszonej przez państwo kooperacji. Tym bardziej że coraz częściej mówi się o cięciach w modernizacji floty nawodnej.
Znikająca flota
– Nie ma już szans na uzbrojenie floty wojennej w okręty podwodne przed 2024 rokiem. To oznacza, że na wiele lat pozostaniemy bez najskuteczniejszego oręża odstraszania na Bałtyku – mówi Maksymilian Dura, morski ekspert portalu Defence24.