Jeszcze w tym roku MON chce podpisać kontrakt z Polską Grupą Zbrojeniową na dostawy dalekosiężnej broni – naprowadzane przez system nawigacji satelitarnej (GPS) pociski ziemia-ziemia mają precyzyjnie trafiać w cel z odległości 300 km.
Homar to obecnie w armii priorytetowy projekt, bo po wycofaniu rakiet z rodziny Scud, pochodzących jeszcze z czasów Układu Warszawskiego, nie dysponujemy w wojskach lądowych bronią rakietową o możliwościach porównywalnych np. do iskanderów.
Minister obrony Antoni Macierewicz mobilizuje więc Polską Grupę Zbrojeniową, lidera przemysłowego konsorcjum, odpowiadającego za realizację programu, do aktualizacji i złożenia w tych dniach poprawionej oferty. W grę wchodzi kontrakt na trzy rakietowe dywizjony, po 24 wyrzutnie w każdym, wartości co najmniej kilkuset milionów zł. Początek dostaw za ok. 2 lata. Rakiety i elementy wyrzutni z elektronicznym systemem walki dla Homara musimy kupić za granicą.
HIMARS i konkurenci
Koncepcja nowej broni wzorowana jest na systemach HIMARS (High Mobility Artillery Rocket System) dostarczanych od lat sojusznikom z NATO przez amerykańskiego giganta Lockheed Martin. Wyrzutnie HIMARS instalowane na specjalnych ciężarówkach uzbrojone w kilka rodzajów rakiet z klasycznymi głowicami, mają – w zależności od wersji – zasięg od kilkudziesięciu do kilkuset kilometrów (w przypadku potężnych pocisków kal. 607 mm).
– Jeśli wybierzemy zestawy rakietowe Lockheeda, to kupimy broń w pełni dojrzałą, gotową do użycia, łatwą do przeniesienia w polskie warunki. Do tego dostosowaną do amerykańskiego, militarnego i specjalnie zabezpieczonego systemu naprowadzania GPS – mówi Adam Maciejewski, ekspert fachowego pisma „Wojsko i Technika".