W stronę Zaleszczyk

Mit „zaleszczyckiej szosy", którą 17 września 1939 roku tchórzliwie miał uciekać do Rumunii polski rząd, był latami wbijany do głów uczniom w PRL. I to wbijany tak skutecznie, że na dobre wyparł pamięć o „polskiej Riwierze"

Publikacja: 15.09.2012 01:01

Kiedys? wracano te?dy z brydz?a, dzis? – z pastwiska

Kiedys? wracano te?dy z brydz?a, dzis? – z pastwiska

Foto: Plus Minus, Waldemar Adamczewski Waldemar Adamczewski

Wielmożna Pani! W odpowiedzi na kartkę Wielmożnej Pani komunikujemy uprzejmie, że cena pokoju wraz całodziennym utrzymaniem i pościelą wynosi za miesiąc czerwiec 5–6 zł od osoby. Posiłki wydaje się cztery razy (śniadanie – obfitsze, obiad, podwieczorek, kolacja). Pensjonat nasz jest pięknie położony na stoku jaru, tuż nad Dniestrem, obok plaży słonecznej – ma balkony i tarasy. Pokoje są słoneczne, przeważnie od południa. Oczekujemy łaskawego przybycia. Informujemy równocześnie, że na dworcu po przyjeździe należy zwrócić się do portiera „Naddniestrzanki". Z poważaniem Zarząd pensjonatu Naddniestrzanka – Maria Filipowska". Kartkę, opatrzoną datą 11 maja 1939 roku, wysłano do Jakobiny Skomskiej na adres jej zakładu pracy: „Fabryka Lokomotyw, Chrzanów, woj. krakowskie".

Jakobina Skomska, maszynistka-stenotypistka, miała wtedy 25 lat i szukała dobrego miejsca na urlop. W Miejskiej Bibliotece Publicznej w Trzebini zachowały się kartki pocztowe z czterech pensjonatów – w Zaleszczykach, Jaremczy, Juracie i Poroninie – z informacjami o warunkach pobytu. Czy panna Skomska wybrała Zaleszczyki? Być może. Urlop nad Dniestrem był wprawdzie nieco droższy niż w Poroninie (tu pokój z całodziennym utrzymaniem kosztował 4 zł za dobę), ale znacznie tańszy niż w Juracie (8 zł za pokój „z całkowitym wykwintnym utrzymaniem" plus 10 proc. „na służbę po wodę"). No i Zaleszczyki miały już ugruntowaną opinię modnego kurortu – były lubiane przez bohemę i arystokrację, elity polityczne i inteligencję, ale osiągalne także dla skromnej urzędniczki z Chrzanowa.

Onet wie, czego chcę

Nikomu się wtedy jeszcze nie śniło, że wkrótce staną się – i to na długie dziesięciolecia – synonimem klęski II RP. Mit „zaleszczyckiej szosy", którą 17 września 1939 roku tchórzliwie miał uciekać do Rumunii polski rząd, latami wbijany był do głów wszystkim uczniom w PRL. I to wbijany na tyle skutecznie, że całkowicie wyparł ze zbiorowej pamięci lata świetności „polskiej Riwiery", jak w Dwudziestoleciu Międzywojennym – pewnie trochę na wyrost – nazywano to kresowe miasteczko. Ucieczka z eleganckich Zaleszczyk lepiej się widać komponowała z porażającym obrazem klęski sanacji niż przejście graniczne w okolicy Kut nad Czeremoszem, gdzie faktycznie ewakuowali się prezydent Mościcki z ministrami oraz naczelnym wodzem marszałkiem Rydzem-Śmigłym na wieść o wkroczeniu do Polski Armii Czerwonej.

Gdy więc dziś przyjeżdża się do Zaleszczyk, to mimowolnie szuka się tej fatalnej szosy. Oczywiście się jej nie znajduje, bo to nie była „ta" szosa. Gorzej, że nie są to też „te" Zaleszczyki. Te dzisiejsze nie za wiele mają wspólnego z uzdrowiskiem sprzed 73 lat.

Najlepiej oglądać je z góry. Najpiękniejsza panorama rozciąga się ze wzgórz po drugiej stronie Dniestru. Dziś jest to zwyczajnie „druga strona", ale przed wojną była to „zagranica". Żeby móc się napawać widokami, trzeba było najpierw dostać rumuńską wizę. Ale ponieważ przed wojną Rumunia była uważana za kraj przyjazny, pogranicznicy, którzy z nudów zabawiali się lornetowaniem co zgrabniejszych letniczek opalających się w śmiałych kostiumach na plażach po polskiej stronie, nie robili problemów. Wizę dostawało się od ręki.

Dojście na szczyt nie zabiera dużo czasu i już się rozumie, skąd się wziął fenomen tego miejsca. Zostało wyjątkowo hojnie obdarowane przez naturę: położeniem, południowym klimatem, bujnością przyrody. Małe domki w zakolach szeroko rozlanej rzeki toną w zieleni. Im bliżej się im jednak przyglądać, tym większe budzą rozczarowanie. W miejscu dawnych Zaleszczyk rozsiadła się zapyziała, żałośnie prowincjonalna dziura o podobnie brzmiącej nazwie – „Zaliszcziki". Jej nowi mieszkańcy wykorzystali wytyczone kiedyś ulice i zasiedlili stojące przy nich budynki. Ale z tych budowli, które zachowały jeszcze niewyraźne ślady „architektury dworkowej" (tak zachwalanej w przedwojennych przewodnikach), niewiele da się wyczytać. No bo w której z nich mieścił się pensjonat „Naddniestrzanka", gdzie czekano na pannę Skomską z Chrzanowa? Gdzie zatrzymał się Józef Piłsudski, gdy bawił w Zaleszczykach w 1933 roku? Albo gdzie ukryła się „Helenówka malownicznej pani Nitkowskiej", którą w „Dziennikach" z taką czułością wspomina Maria Dąbrowska?

Pewnie można by je jakoś odnaleźć (willa, w której mieszkał Piłsudski, stoi ponoć przy ulicy – o ironio – Stepana Bandery), tylko po co? Czy nie lepiej zachować pamięć o Zaleszczykach z czasów, gdy snuto dla nich wielkie plany? A Zaliszcziki niech jeszcze poczekają na swoją historię.

Ziemski raj

Pobyt w Zaleszczykach okazał się istnym wprost cudem" – zachwycała się Maria Dąbrowska. „Cały czas letnia pogoda, upały, błogie powietrze, moc winogron i przepysznych owoców wszelkiego rodzaju – po prostu raj ziemski zalany słońcem. Plażowaliśmy po cztery godziny dziennie, a ja co dzień prawie kąpałam się w Dniestrze" – notowała pisarka w „Dziennikach" 26 września 1937 roku.

Zaleszczyki liczyły wtedy około 6 tysięcy mieszkańców (ok. 4 tys. Żydów, około 700 Polaków i 500 Ukraińców). Miały – wedle Józefa Schwartza, autora przewodnika z 1931 roku „Zaleszczyki i okolica" – „dobrze utrzymane bruki, elektryczne oświetlenie i wodociągi ze znakomitą wodą źródlaną". Turystom pokoje oferowało 20 pensjonatów, w tym dwa otwarte przez cały rok, dwa hotele: Grand i Centralny oraz Oficerski Dom Wypoczynkowy, tyle że tu zatrzymywali się wyłącznie wojskowi i ich rodziny.

To był bodaj najlepszy okres miasteczka. Status uzdrowiska zyskało ono już pod koniec XIX wieku, gdy doprowadzono kolej. A ponieważ wiosna przychodziła tu o dwa, trzy tygodnie wcześniej niż gdzie indziej na Podolu, do Zaleszczyk zjeżdżali spragnieni słońca mieszkańcy Lwowa, Tarnopola czy Stanisławowa. Leczyli tu schorzenia nerwowe, zapalenie nerek, cukrzycę, reumatyzm. Odzyskiwali siły po zapaleniu płuc i po ciężkiej grypie. Tu zdrowiały słabowite dzieci i ich przepracowani ojcowie.

W 1924 roku w Zaleszczykach bawiło 300 kuracjuszy, trzy lata później już trzy tysiące. Ale swą nagłą i wielką karierę Zaleszczyki zawdzięczają dwóm zapaleńcom: nauczycielowi niemieckiego z miejscowego gimnazjum Józefowi Schwartzowi i staroście Józefowi Krzyżanowskiemu. To oni postanowili zrobić z miasteczka zagubionego przy rumuńskiej granicy elegancki kurort popularny w całym kraju. Ich wyobraźnia, upór i inwencja wydają się być charakterystyczne dla Polaków tamtej epoki. Działali tak jakby nie znali ograniczeń. Jakby wszystko było możliwe i wszystko do zdobycia. I – co najciekawsze – w stosunkowo krótkim czasie dopięli swego. W latach 30. do Zaleszczyk już „się jeździło".

W biurach podróży w całej Polsce wieszano plakaty: platynowa blondyna w kostiumie kąpielowym półleży na leżaku. Ze zblazowaną miną przygląda się płynącemu po rzece młodemu kajakarzowi. Napis „wczasy nad Dniestrem" upewniał, że będzie się tu można dobrze bawić. I rzeczywiście, letnicy chyba się nie nudzili. W dzień opalali się na dwóch plażach: słonecznej – ściany głębokiego jaru są tu nieco oddalone od rzeki, więc było sporo miejsca na leżaki, wiklinowe kosze czy kabiny do przebierania – oraz cienistej, zorganizowanej w pobliżu pięciohektarowego parku obsadzonego egzotycznymi roślinami. Władze miejskie zdobyły się też na niebanalny chwyt reklamowy – chętnym zaoferowały pierwszą w Polsce plażę nudystów.

Letnicy grali w tenisa, piłkę nożną, siatkówkę, strzelali z broni sportowej, pływali motorówkami, łódkami i kajakami. Mogli korzystać z czytelni, wypożyczalni książek i kręgielni. Oficerowie z Korpusu Ochrony Pogranicza organizowali zawody hippiczne.

Wieczorami bawiono się na dansingach, odwiedzano teatrzyki i kabarety, słuchano jazzbandów na gościnnych występach.

Czerwonogrodu już nie ma

Pan Schwartz, zapalony turysta i szef miejscowego oddziału Podolskiego Towarzystwa Krajoznawczo-Turystycznego, polecał przechadzki po okolicy: „Zaleszczyki są wybornym punktem wyjścia licznych wycieczek po jarowych partiach Podola (...). Dalsze wycieczki można odbyć autem, dorożką lub wozem chłopskim; ostatni środek lokomocji jest najtańszy, lecz najmniej wygodny. Podwody najlepiej zamówić we wsi Dobrowlany (cena 10–14 zł dziennie – miejsce na siedem osób, żądać wozów drabiniastych)" – radził.

W każdą sobotę miejscowy oddział PTTK organizował całodzienne wyprawy autobusowe do Okopów św. Trójcy. Trasa liczyła około 70 kilometrów.

Można się też było wybrać bliżej – do Czerwonogrodu. „Wieś, 368 mieszkańców, w malowniczej lesistej kotlinie Dżurynu należy do najstarszych osad w Polsce (IX w.)" – informował Schwartz. „Ludność polska, legitymowana szlachta ma do dziś dnia wiele tradycyj".

80 lat później wycieczka do Czerwonogrodu to także żelazny punkt turystycznego programu. Jak wtedy jedzie się obejrzeć ruiny zamku książąt Ponińskich i sfotografować na tle największego na Podolu wodospadu. I na tym podobieństwa się kończą, bo przez Czerwonogród, podobnie jak przez Zaleszczyki, Buczacz, jak Jazłowiec i wiele innych kresowych wsi i miasteczek przemaszerowała historia. Czerwonogrodu zwyczajnie nie ma.

Próżno więc szukać „staroświeckich dworków" obok zamku. Po zamku zostały tylko wieże. „Kościół jednonawowy, fundowany i odbudowany przez Konstantego Rycińskiego (1716), późny renesans ze śladami gotyku" jest żałosną ruiną. Opodal niewysoki żelazny krzyż strzeże szczątków zamordowanych na początku 1945 roku Polaków.

Już w 1944 mieszkańcy zaścianka dostawali ostrzeżenia, że coś się święci. Chodziły słuchy, że ukraińscy popi błogosławią noże i udzielają rozgrzeszenia tym, którzy uwierzyli, że wolna Ukraina urodzi się na trupach wyrżniętych polskich sąsiadów. Upowcy wpadli do wsi w nocy z 2 na 3 lutego 1945 roku. Zamordowali kilkudziesięciu Polaków. Splądrowali, a potem podpalili kościół i zagrody. Ci, którzy nie zginęli, w popłochu uciekli. To, co nie spłonęło, ukraińscy mieszkańcy sąsiednich wsi użyli do wybudowania niedalekiego kołchozu.

Tego wszystkiego w połowie lat 30. pewnie nawet nie przeczuwano, choć narastający konflikt między Ukraińcami a Polakami musiał już budzić niepokój. O akcjach terrorystycznych organizowanych przez członków OUN musiano przynajmniej czytać. O dokręcaniu śruby Ukraińcom w odwecie starosta Krzyżanowski – jako przedstawiciel sanacyjnych władz – też nie mógł nie wiedzieć. Czy się nad tym zastanawiał? Czy myśleli o tym okoliczni ziemianie, inteligencja? A może sądzili naiwnie, że nacjonalistyczna gorączka opadnie, gdy podniesie się poziom życia?

Ormianin od winnic

Szanse na to rzecz jasna były. Ciepłe Podole i Ciepłe Pokucie dawały w tamtym czasie pracę i perspektywy. Były jak wielki egzotyczny ogród. Zapach morelowych sadów i smak dojrzałych brzoskwiń będzie potem prześladował tych, którzy tu mieszkali, przez resztę życia. W 1937 roku, gdy nad Dniestrem bawiła Maria Dąbrowska, Zaleszczyki cieszyły się też sławą stolicy polskiego winiarstwa.

Winobranie było szeroko reklamowaną turystyczną atrakcją. „Największą ilość przyjezdnych skupia doroczny obchód winobrania, rozpoczynający się z końcem września. Tysiące gości zjeżdża wtedy do Zaleszczyk" – pisano. Pierwsza naprawdę huczna uroczystość odbyła się w 1935 roku. Starosta Krzyżanowski postarał się o patronat premiera Sławoja Składkowskiego. Pisały o tym gazety w całym kraju.

I nie była to jedynie propagandowa hucpa. W okolicy Zaleszczyk winorośl uprawiano od dawna, tyle że na niewielką skalę. Pod zaborem austriackim nie było potrzeby rozwijania upraw, bo dobre wina produkowali Węgrzy. Na poważnie winiarstwem zainteresowano się dopiero w latach 20. Istniejąca w miasteczku od końca XIX wieku szkoła – Państwowy Instytut Ogrodniczy – wypuszczała kolejne roczniki porządnie wykształconych sadowników – teraz także specjalistów winiarstwa. W 1930 roku członkowie Małopolskiego Towarzystwa Rolniczego we Lwowie powołali „Instruktorat winniczy" dla hodowców z południowego Podola i Pokucia. Na stanowisku instruktora zatrudniono wywodzącego się ze starej ormiańskiej rodziny Grzegorza Zarugiewicza.

Przed wojną nazwisko „Zarugiewicz" nie było w Polsce anonimowe. W 1925 roku bolesną sławę zdobyła jego bratowa Jadwiga – to ona wskazała trumnę, którą złożono w Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie.

Była matką Konstantego, który dopiero zaczął studia na Politechnice Lwowskiej, gdy się zaciągnął do wojska. Zginął 17 sierpnia 1920 r. w walkach pod Zadwórzem z konnicą Budionnego. Tę bitwę w II RP nazwą „polskimi Termopilami", a w III RP będą o niej pamiętać tylko fascynaci historii. Ciała 19-latka Zarugiewiczowie nigdy nie odnajdą.

Pięć lat później jego matka stanie przed trzema trumnami, w której złożyli szczątki żołnierzy ekshumowanych z Cmentarza Obrońców Lwowa: sierżanta, kaprala i szeregowca. Proszą, by wskazała, który z nich będzie pochowany w powstającym właśnie w Warszawie Grobie Nieznanego Żołnierza. Trumny są zamknięte. Jadwiga Zarugiewiczowa nie wie, kogo wskazuje. Gdy otworzą trumnę, zobaczy, że wybrała żołnierza bez szarży, z maciejówką. Ochotnika – jak jej syn – bo żołnierze z poboru nosili rogatywki.

Grzegorz Zarugiewicz, który studia winiarskie kończył w Odessie, wtedy mieszkał jeszcze w Rumunii, gdzie praktykował w tamtejszych winnicach. W 1929 roku z drugą żoną i czterema córkami wrócił do Polski. W majątku w Borszczowie, na powierzchni 10, 5 hektarów, założył wzorcową winnicę. Okoliczni hodowcy kupowali u niego doskonałej jakości sadzonki. A on sam objeżdżał okoliczne wsie, miasteczka i dwory, ucząc ziemian i chłopów, jak prowadzić nowoczesne winnice.

W sumie przed wojną na Ciepłym Podolu i Pokuciu winnice zajmowały obszar 150 hektarów. Ale szacowano, że mogą zajmować nawet 1500 hektarów. Choć produkcję wina traktowano jeszcze jako działalność uboczną, wkrótce miało się to zmienić.

Na placu głównym w Zaleszczykach nie ma jeszcze palm. Któż mógłby wątpić, że będą kiedyś, jak na wielu skwerach miast południowych? – pytał w nieco napuszonym stylu autor broszurki „Winobranie w Zaleszczykach". W tamtym czasie nikt w to, zdaje się, nie wątpił. I możne nawet rynek w Zaleszczykach obsadzono by palmami, a wino (tak jak robiono to już z melonami, morelami czy brzoskwiniami) wysyłano na eksport do krajów bałtyckich i skandynawskich, ale przyszła wojna.

Do Zaleszczyk znów zaczęli ciągnąć ludzie. Ale tym razem nie bardzo wiedzieli, co ze sobą zrobić. A rumuńscy żołnierze nie bardzo wiedzieli, czy mogą ich przepuszczać przez granicę bez ważnych dokumentów. 13 września w drodze do Rzymu zatrzymał się tu prymas Polski kardynał August Hlond. Nad zatłoczonymi przez nieszczęsnych uciekinierów drogami nurkowały niemieckie sztukasy. „Z Bukaresztu donoszą, że w dniu wczorajszym były zbombardowane Zaleszczyki przez kilka eskadr niemieckich. Bombowce niemieckie rzuciły na miasto i okolice przepełnione tysiącami ewakuowanych przeszło 100 bomb. Szkody są bardzo znaczne. Jest wielu zabitych i rannych wśród ludności cywilnej" – pisał, chyba z pewnym opóźnieniem, we wtorek 19 września wychodzący we Lwowie „Dziennik Polski".

Bez śladu

W niedzielę 17 września 1939 roku Polskę napadli Sowieci. Jeszcze tego samego dnia po południu byli w Zaleszczykach. W tych dniach dotarł tu też Melchior Wańkowicz, który tak zapamiętał miasteczko: „Zaleszczyki grają wszystkimi barwami lata, chociaż to już 21 wrzesień i są ostatnim kęsem polskiej ziemi, którą mam pożegnać. Na ulicach nie ma już eleganckiej publiczności. Wszędzie tłumy szarej biedoty i sowieccy żołnierze (..) I każdy agituje całą gębą. (...) Piękne czarnobrewe dziewczęta ukraińskie w swoich wzorzystych kostiumach, mołojcy w wyszywanych koszulach. Wszystko roześmiane. Tylko Polacy przygnębieni, ukryci w swych przykrytych całunem rudziejącej jesiennej zieleni domkach, przed którymi często stały porzucone z powodu braku benzyny eleganckie Fiaty i Mercedesy letników" – wspominał w jednym z reportaży.

Wańkowicz przeszedł Dniestr na rumuńską stronę w nocy z 24 na 25 września razem z młodymi chłopcami przebijającymi się do polskiego wojska we Francji. Grzegorz Zarugiewicz Zaleszczyki opuścił w 1944 roku zagrożony aresztowaniem przez NKWD.

Jego majątek zajęli żołnierze Armii Czerwonej. Pijani rozbili zgromadzone w piwnicach beczki. Wino, plon dziesięcioletniej pracy, spłynęło do Dniestru. Po wojnie Zarugiewicz osiadł w Zielonej Górze, gdzie przez kilka lat dbał o poniemieckie winnice, dopóki nowe, ludowe władze nie postanowiły, że nie warto się tym zajmować. Dopiero w wolnej Polsce winiarstwo zaczęło podnosić się z upadku, a Zielona Góra w 1993 roku przypomniała sobie o Zarugiewiczu, nazywając jego imieniem ulicę.

Z zaleszczyckimi winnicami los obszedł się jeszcze okrutniej. Wszystkie, co do jednej, zniszczono w latach 50., gdy ZSRR walczył z pijaństwem. Na zboczach Dniestru, w wolnej już Ukrainie, nie został po nich ślad.

Przy pisaniu tekstu korzystałam z publikacji: Józef Schwartz „Zaleszczyki i okolica", „Winobranie w Zaleszczykach od 15–30 września 1937", „Po słońce do Zaleszczyk".

Wielmożna Pani! W odpowiedzi na kartkę Wielmożnej Pani komunikujemy uprzejmie, że cena pokoju wraz całodziennym utrzymaniem i pościelą wynosi za miesiąc czerwiec 5–6 zł od osoby. Posiłki wydaje się cztery razy (śniadanie – obfitsze, obiad, podwieczorek, kolacja). Pensjonat nasz jest pięknie położony na stoku jaru, tuż nad Dniestrem, obok plaży słonecznej – ma balkony i tarasy. Pokoje są słoneczne, przeważnie od południa. Oczekujemy łaskawego przybycia. Informujemy równocześnie, że na dworcu po przyjeździe należy zwrócić się do portiera „Naddniestrzanki". Z poważaniem Zarząd pensjonatu Naddniestrzanka – Maria Filipowska". Kartkę, opatrzoną datą 11 maja 1939 roku, wysłano do Jakobiny Skomskiej na adres jej zakładu pracy: „Fabryka Lokomotyw, Chrzanów, woj. krakowskie".

Jakobina Skomska, maszynistka-stenotypistka, miała wtedy 25 lat i szukała dobrego miejsca na urlop. W Miejskiej Bibliotece Publicznej w Trzebini zachowały się kartki pocztowe z czterech pensjonatów – w Zaleszczykach, Jaremczy, Juracie i Poroninie – z informacjami o warunkach pobytu. Czy panna Skomska wybrała Zaleszczyki? Być może. Urlop nad Dniestrem był wprawdzie nieco droższy niż w Poroninie (tu pokój z całodziennym utrzymaniem kosztował 4 zł za dobę), ale znacznie tańszy niż w Juracie (8 zł za pokój „z całkowitym wykwintnym utrzymaniem" plus 10 proc. „na służbę po wodę"). No i Zaleszczyki miały już ugruntowaną opinię modnego kurortu – były lubiane przez bohemę i arystokrację, elity polityczne i inteligencję, ale osiągalne także dla skromnej urzędniczki z Chrzanowa.

Onet wie, czego chcę

Nikomu się wtedy jeszcze nie śniło, że wkrótce staną się – i to na długie dziesięciolecia – synonimem klęski II RP. Mit „zaleszczyckiej szosy", którą 17 września 1939 roku tchórzliwie miał uciekać do Rumunii polski rząd, latami wbijany był do głów wszystkim uczniom w PRL. I to wbijany na tyle skutecznie, że całkowicie wyparł ze zbiorowej pamięci lata świetności „polskiej Riwiery", jak w Dwudziestoleciu Międzywojennym – pewnie trochę na wyrost – nazywano to kresowe miasteczko. Ucieczka z eleganckich Zaleszczyk lepiej się widać komponowała z porażającym obrazem klęski sanacji niż przejście graniczne w okolicy Kut nad Czeremoszem, gdzie faktycznie ewakuowali się prezydent Mościcki z ministrami oraz naczelnym wodzem marszałkiem Rydzem-Śmigłym na wieść o wkroczeniu do Polski Armii Czerwonej.

Gdy więc dziś przyjeżdża się do Zaleszczyk, to mimowolnie szuka się tej fatalnej szosy. Oczywiście się jej nie znajduje, bo to nie była „ta" szosa. Gorzej, że nie są to też „te" Zaleszczyki. Te dzisiejsze nie za wiele mają wspólnego z uzdrowiskiem sprzed 73 lat.

Pozostało 84% artykułu
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności
Plus Minus
Przeciw wykastrowanym powieścidłom
Plus Minus
Pegeerowska norma
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił