Właściwie w całym świecie zachodnim podział na metropolie i resztę kraju staje się główną osią sporu politycznego. To dlatego, że to właśnie z nim coraz wyraźniej zaczynają się pokrywać w zasadzie wszystkie podziały socjopolityczne (wiek, wykształcenie, zawód, dochód, tryb pracy, styl życia, religijność...). A co za tym idzie: poglądy mieszkańców metropolii i tzw. prowincji coraz bardziej się rozjeżdżają.
Wszędzie, od Ameryki przez Europę po Australię: globaliści wygrywają w dużych miastach, lokaliści – poza nimi. Państwa oparte na idei narodowej właściwie pękają na pół. W USA można już mówić o dwóch różnych narodach – inaczej rozumiejących najbardziej fundamentalne pojęcia, jak wolność, godność człowieka, podstawowe prawa. Stany Zjednoczone są w stanie częściowego paraliżu.
To, że podążamy tą samą drogą, jest chyba oczywiste. I można powtarzać, że przyczyny tego leżą np. w rozwoju technologicznym, bańkach informacyjnych kreowanych przez media społecznościowe i przyśpieszających zmianach kulturowych. Ale to politycy ten podział nakręcają, co więcej: właściwie nie mają wyjścia – muszą na nim, mówiąc brutalnie, żerować.
Wyniki wyborów samorządowych można znaleźć tutaj
Skoro światy wyborców z metropolii i reszty kraju tak mocno się rozjeżdżają, obie grupy naturalnie zaczynają postrzegać się jako wrogowie. To naprawdę nie wina poseł Krystyny Pawłowicz, że wielu mieszkańców mocniej wykluczonych części kraju uważa warszawian za sodomitów chodzących na smyczy Angeli Merkel. I nie wina pogardy Agnieszki Holland czy Andrzeja Saramonowicza, że przedstawiciele klasy średniej z metropolii widzą w prowincji jedynie chamów, którym cebula z butów wyłazi. Ten sposób postrzegania „innego” jest coraz częstszy po obu stronach. A skoro podział metropolie-prowincja na całym Zachodzie się pogłębia, ta wrogość będzie coraz większa.