Jarosław Kaczyński obiecuje Polakom nie tylko proszki do prania, które będą prały lepiej, ale przede wszystkim (konwencja w Białymstoku) oferuje wizję awansu całych regionów, które względnie najgorzej poradziły sobie z transformacją ustrojową i 30-leciem polskiej wolności. Ze słów Kaczyńskiego wynika, że „cierpiąca” – jak mówi – przez lata tzw. Polska B czy też ściana wschodnia, tak naprawdę ma ogromny potencjał, którego dotychczas władze w Warszawie po prostu nie potrafiły uwolnić. A wystarczy tylko – znów oddajmy głos prezesowi PiS – „dać jej szanse”, chociażby w postaci inwestycji w Via Carpatia, aby nagle UE zawitała do Białegostoku i okolic nie tylko w wymiarze symbolicznym, ale również materialnym.
W retoryce polityków PiS straszenie wyborców odgrywa często dużą rolę. Polsce, według ich słów zagraża wiele europejskich zjawisk – laicyzacja, obyczajowy liberalizm, hegemoniczne ambicje Niemiec, etc. Warto jednak zauważyć, że akurat na czas wyborów do Parlamentu Europejskiego na pierwszy plan wysuwają się jednak obietnice i pokusy. Będziemy żyć na poziomie Niemców. Polska wschodnia dogoni zachodnią, a jednocześnie obie dogonią UE. Będziemy się bogacić. Będziemy mogli poczuć się w Unii godnie. Nawet proszki do prania będą lepsze.
Z drugiej strony jest Grzegorz Schetyna, który – biorąc pod uwagę jego niedzielne wystąpienie w Opolu – jawi się raczej jako obrońca status quo. Schetyna obiecuje przede wszystkim, że – pod względem symbolicznym – wrócimy do sytuacji sprzed 2015 roku. Że Unia Europejska nie będzie postrzegała Polski jako problemu, ale jako wzór udanej transformacji. Że znów zachodni przywódcy będą chętnie odwiedzać Warszawę. A jednocześnie straszy, że jeśli Koalicja Europejska nie wygra – grozi nam w najlepszym wypadku marginalizacja w UE, a w najgorszym polexit. Program pozytywny jest więc w tym przypadku ograniczony do tego, że jeśli Koalicja Europejska nie wygra wyborów do PE (a potem do Sejmu), może być nam znacznie gorzej. W tym czasie PiS obiecuje, że po zwycięstwie będzie nam wszystkim lepiej.
Warto zwrócić uwagę na tę różnicę w wyborczej retoryce w kontekście sondaży, które pokazują, że PiS utrzymuje stałą przewagę nad zjednoczoną opozycją. W sytuacji, w której Polska konsumuje właśnie owoce korzystnej koniunktury, strategia straszenia wydaje się być po prostu nieskuteczna. Schetyna zapewne chciałby powtórzenia scenariusza z 2007 roku. Wówczas też koniunktura gospodarcza sprzyjała PiS-owi, który mimo to przegrał wybory. Warto jednak pamiętać, że ówczesne rządy Prawa i Sprawiedliwości były dość nerwowe, w związku z koniecznością współpracy z trudnymi koalicjantami, w postaci Samoobrony i LPR, co ostatecznie doprowadziło do kryzysu gabinetowego i przyspieszonych wyborów. Polityczne igrzyska były już wówczas dla większości Polaków mocno męczące – tymczasem PO dawała nadzieję, że będzie równie dobrze, ale spokojniej.
Dziś sytuacja jest diametralnie inna – rząd PiS jest, przynajmniej na zewnątrz, względnym monolitem. W połączeniu z poprawą sytuacji materialnej Polaków, po części będącej zasługą transferów pieniędzy publicznych do ich kieszeni (500plus), po części sprzyjającej koniunktury (na którą PiS nie ma wpływu, ale umiejętnie z niej korzysta) i obietnicami jeszcze lepszego jutra, formułowanymi przez Kaczyńskiego i Mateusza Morawieckiego, daje to atrakcyjną mieszankę dla wyborców, z których większość nadal – jak w 2007 roku – chce po prostu żyć spokojnie i się bogacić. Z tą różnicą, że w 2007 roku spokój gwarantowało PO – a dziś PiS.