Taki głos objawia się raz na kilkadziesiąt lat, do tego Bernard Ładysz miał nieprawdopodobny talent aktorski, więc każde jego pojawienie się na scenie czy estradzie koncertowej elektryzowało widzów i słuchaczy. A jednocześnie w jego życie brutalnie zaingerowała historia i polityka.
– Jestem z rocznika 1922, chyba najgorszego z możliwych – powiedział przed laty w rozmowie z „Rzeczpospolitą”. – Niemal wszystko, co zaczynaliśmy w życiu, bywało brutalnie przerywane. Człowiek musiał się nieustannie dostosowywać albo wręcz zaczynać od nowa.
Urodził się na Wileńszczyźnie, w Wilnie też rozpoczął naukę śpiewu, ale porządne studia podjął dopiero po 1945 roku w Warszawie, a i tak nie miał na nie specjalnie dużo czasu.
Gdy wybuchła wojna, miał 17 lat. Działał w wileńskiej partyzantce AK, schwytany przez Rosjan trafił do 361. pułku zapasowego Armii Czerwonej w Kałudze. W rzeczywistości był to obóz dla Polaków, którzy odmówili złożenia radzieckiej przysięgi wojskowej. Pracowali przy wyrębie lasu. Do Polski wrócił w 1946 r., rodzice opuścili Wilno wcześniej, ale ojciec zmarł, gdy tylko wysiedli z pociągu. Ich skromny dobytek został rozkradziony, kiedy matka zaczęła załatwiać formalności związane z pochówkiem.
Początkowo chwytał się różnych zajęć, dlatego na zajęcia w uczelni mógł uczęszczać dopiero po godzinach po godzinach pracy. Jego talent został jednak szybko dostrzeżony, najpierw przez zespół Wojska Polskiego, a w 1950 r. zdobył angaż do Opery Warszawskiej, gdzie zaraz potem zadebiutował w zastępstwie jako książę Gremin w „Eugeniuszu Onieginie” Czajkowskiego. Rola to nieduża, ale z jedną najpiękniejszych arii, jakie w historii muzyki napisano dla basa. W ciągu pięciu minut można w niej podbić publiczność i Bernard Ładysz potrafił to uczynić.