Rzeczpospolita: „Spiskowców" Josepha Conrada po raz pierwszy wystawił w Teatrze Powszechnym w 1980 roku Zygmunt Hübner. Ale widzowie Teatru TV zobaczyli spektakl dopiero siedem lat później, bo w 1981 roku jego telewizyjną premierę wstrzymał stan wojenny. Jak pan myśli, co się działo potem?
Jan Englert: Siedem lat później byliśmy w stanie inercji, tekst przeszedł niepostrzeżenie. To tekst właściwie publicystyczny, bardzo gęsty, niełatwy w odbiorze. Sięgnąłem po utwór Conrada, bo wszyscy dziś – czy chcemy czy nie – jesteśmy uwikłani w historię, wplątani w nią niezależnie od naszej woli i wyborów. W wojnę plemienną i wojnę ideologiczną. I nie tylko my, ale cały świat. Wszystko się zbliżyło, spłaszczyło, świat stał się globalną wioską. Główny pomysł realizacyjny polegał na tym, żeby nie opowiadać tej historii linearnie, tylko podążyć za przebiegiem intrygi emocjonalno-politycznej. Chociaż utwór „W oczach Zachodu", którego adaptacją są „Spiskowcy", został napisany tak dawno, to podejrzewam, iż kilka osób uzna, że został napisany przeciwko nim. Albo je zaczepia.
A nie?
Niedawno w czasie radiowej rozmowy powiedziałem, że jednym z głupszych powiedzeń jest: „przeżyć tak życie, żeby móc sobie patrzeć prosto w oczy", bo nie znam ani jednego sk...syna, który ma kłopoty z patrzeniem sobie w lustrze prosto w oczy. Zostałem strasznie zhejtowany, czyli strasznie dużo sk...synów poczuło się obrażonych. „Spiskowcy" nie mają wyraźnego adresata. Pokazują mechanizm władzy, rewolucji. On się nie zmienia. Choć pewnie nie wszystkim się spodoba jego obnażenie.
Chce pan włożyć kij w mrowisko?