Do pokoju, w którym rodzina je obiad, wpada lotniczy fotel z martwą kobietą. Tak w pierwszej scenie „Masary" normalne życie zderza się z koszmarem wojny. Tej, która rozgrywa się raptem kilkaset kilometrów od polskiej granicy, w ukraińskim Donbasie. Tak zaczyna się opowieść litewskiego dramaturga Mariusa Ivaskieviciusa, która stopniowo od realistycznego przedstawiania wydarzeń w stylu zestrzelenia przez Rosjan malezyjskiego samolotu przechodzi w opowieść o naturze zła.
Akcja zaczyna się na Ukrainie, przenosi się do Holandii, skąd pochodziła znaczna część pasażerów zestrzelonego samolotu. Na koniec lądujemy w piekle, co autor wyjaśnia w didaskaliach. Zresztą to, co dzieje się na scenie, nie pozostawia wątpliwości. Początek spektaklu sprawia wrażenie, jakby aktorzy markowali granie, co chyba jest zgodne z intencjami reżysera.
Wszystko zmienia się, gdy do akcji wkracza Radosław Krzyżowski. Na początku jest aktorem wyrzuconym z zespołu, by po chwili wcielić się w tyrana i zbrodniarza Masarę, a w końcu bodaj w samego Szatana. Jako uosobienie zła jest czarujący i odpychający, brutalny i elegancki, na nim opiera się inscenizacja.
Spektakl ze sceny na scenę nabiera tempa, choć reżyser używa chwytów nieco już zgranych we współczesnym teatrze: widzimy dużo krwi, przemoc, symulowany seks (choć bez przekroczenia granic rozsądku i dobrego smaku). Skądinąd w najciekawszy sposób użyte zostały, zbanalizowane do cna, multimedia. Idzie o to, że filmy wrzucane są na YouTube'a, by zbrodniarze mogli pochwalić się swoimi zbrodniami.
Czy spektakl jest w pełni udany? Reżyser mógłby dokonać głębszych cięć w nie zawsze logicznym tekście. Z jednej strony jest antyrosyjski, z mnóstwem nawiązań do postaci Putina (zwanego tu Tupinem), z drugiej autor w imię politycznej poprawności usiłuje za wszelką cenę zuniwersalizować przesłanie, kierując je w stronę niebezpieczeństw wynikających z nietolerancji czy nacjonalizmu. Nie jest to zbyt przekonujące. Podobnie jak niespodziewane nawiązania do realiów polskich czy masakry w Srebrenicy.