- Najbardziej cieszę się z tego, że festiwal w ogóle się odbył – mówi Tomasz Tyczyński. - Dzięki temu udało się choć na tydzień uciec przed czerwono-żółtą rzeczywistością, ukryć się w teatrze i trochę zapomnieć o tym, co dzieje się na zewnątrz. Trochę, bo jednak pandemia w pewnym stopniu reżyserowała ten festiwal. Cztery zespoły nie wystąpiły, bo albo ktoś był zarażony, albo przebywał na kwarantannie. W rodzinie jednej z aktorek wydarzyła się tragedia, dosłownie dzień przed festiwalem na koronawirusa zmarł jej ojciec i dziadek. Tego ostatniego w ogóle nie chciano przyjąć do szpitala. W takich warunkach poziom artystyczny imprezy schodzi nieco na dalszy plan. Warto dodać, że kiedy rozpoczął się festiwal Radom znalazł się w żółtej strefie, więc nagle trzeba było wycofać część zakupionych biletów i zmniejszyć widownię z 50 do 25 procent. W praktyce oznaczało to, że na scenę kameralną można było wpuścić zaledwie 25 osób, na dużą niewiele ponad 80. Grać dla tak rozproszonych widzów było dziwnym doświadczeniem dla aktorów.