O tej premierze w łódzkim Teatrze Wielkim wszystko mówi program do tego przedstawienia. Przypomniano w nim teksty sprzed pół wieku napisane do ówczesnej inscenizacji „Zemsty nietoperza” Johanna Straussa syna. Widz staje się zatem świadkiem artystycznej reaktywacji.
„Zemsta nietoperza” to arcydzieło gatunku, najdoskonalsza z operetek. W Polsce na dodatek 80 lat temu Julian Tuwim obdarzył ją genialnym tłumaczeniem, skrzącym się inteligentnymi grami słów. W Łodzi zostało zaprezentowane w wersji lekko tylko uwspółcześnionej. A jednak, gdy pokojówka marząca o karierze aktorskiej zwraca się do pewnego pana, by został jej protektorem, a on odpowiada: „moja w tym głowa, aby głos z takimi nogami miał odpowiednie plecy”, ta purnonsensowna kwestia nie wzbudza reakcji.
Publiczność dzisiaj przyzwyczajona jest do innego rodzaju żartu, a balowe suknie częściej ogląda obecnie w muzeum, a nie na scenie. Zaś erotyczna pikanteria, która kiedyś wywoływała rumieńce na twarzy, pachnie naftaliną.
Atrakcyjność „Zemsty nietoperza” przywiędła i teatr nie bardzo wie, co z nią robić. Stąd coraz częściej realizatorzy uwspółcześniają akcję. Tak rok temu uczynił Teatr Wielki w Poznaniu, wysławszy „Zemstę nietoperza” w rejs luksusowym statkiem. Takie próby rzadko kończą się powodzeniem, więc w Łodzi zrezygnowano z eksperymentów.
Tym niemniej, choć Strauss syn był stuprocentowym wiedeńczykiem, „Zemstę nietoperza” oddano tu w ręce Włocha. To Giorgio Madia, choreograf, zatem cały drugi akt z akcją na balu u księcia Orlovsky’ego zrobił roztańczony i pełen niewymuszonych pomysłów. Zabawa jest iście szampańska.