Urodzony w Królewcu Michael Willmann (1630–1706) – z pochodzenia Niemiec – miał lat 20, gdy ruszył w podróż na północ Europy. Miał ambicję uczyć się u Rembrandta, ale nie było go na to stać. Czasu jednak nie zmarnował, poznał kanony holenderskiego malarstwa, nauczył się rozwiązań technicznych, gromadził rysunki będące jego późniejszym zapleczem.
W wieku 30 lat udał się do dalekiego Lubiąża na zaproszenie opata klasztoru cystersów Arnolda Freibergera, który zapewne wierzył nie tylko w zdolności młodego artysty, ale także w celowość wzbogacenia kościelnych wnętrz w dobie walki z reformacją preferującą powściągliwość. Już wiosną 1656 roku Willmann namalował na zlecenie opata „Koronację Marii" w duchu katolickim, jeszcze przed swoją religijną konwersją, bo był wtedy kalwinem.
„Znawcy widzą w tym obrazie silny wpływ Rembrandta, oceniając go jako najlepszy przykład wczesnego, rembrandtyzującego stylu Willmanna" – pisze w jednym z katalogowych tekstów obecnej wrocławskiej wystawy Stefan Kiedroń.
Tych cech upatruje przede wszystkim w grze światłocieniem oraz w ciemnych kolorach używanych przez artystę. A o uznaniu dla dzieła artysty świadczy pochówek w krypcie opatów, przyznany mu wbrew obowiązującej tam regule.
– Rok bez Willmanna jest rokiem straconym – twierdzi Piotr Oszczanowski, kurator wystawy i zarazem dyr. Muzeum Narodowego we Wrocławiu. Historia ekspozycji odzwierciedla wpływ i historii, i geopolityki na pokazanie niemieckiego artysty, którego dorobek po II wojnie światowej znalazł się w Polsce, rządzonej przez komunistów. Nie zależało im zbytnio na przypominaniu ani niemieckich wątków Ziem Odzyskanych, ani chrześcijańskich tematów.