W pogotowiu dzielili się ze mną pieniędzmi i winą

Teraz każdy ratownik ma trzyletnie studia. Każdy ma działalność gospodarczą, każdy zasuwa z dyżuru na dyżur. Nie ma czasu na wódkę i wygłupy. Dużo złego się wykruszyło.

Aktualizacja: 20.05.2018 17:22 Publikacja: 20.05.2018 00:01

W pogotowiu dzielili się ze mną pieniędzmi i winą

Foto: Fotorzepa/ Danuta Matłoch

Gadam z Marcinem. Wiem, że ta robota jest dla niego wszystkim. Jeździł jako wolontariusz, nie mając jeszcze dwudziestu lat. „Wpraszał się" do ambulansu. Wśród ratowników robi trochę za guru – bo jest bardzo dobry. Trochę za maniaka pracy. Dla mnie jest łącznikiem między starymi i nowymi czasami. Marcin pamięta wszystko. Chlanie wódki, złodziejstwo, bicie, wykorzystywanie. Jak była sprawa z pavulonem i łowcami skór, też jeździł.

– A „Botoks" widziałeś? – pytam go.

– Masz!

– I co?

– Fajny.

– A mówią, że przerysowany.

– Gówno tam, przerysowany.

– No a seks z psem? Jak to, żeby dziewczyna się sczepiła z psem?!

Marcin się śmieje. Bo wszystko może być w tym filmie przerysowane, ale akurat seks z psem to fakt. To zdarzyło się na warszawskim pogotowiu w latach dziewięćdziesiątych. Pies był rasy owczarek niemiecki. Na całą akcję dziewczyny z psem wpadł do domu ojciec. Napad pochwicowy, inaczej zakleszczenie, zdarza się, gdy podczas stosunku wystąpi silny stres. Dziewczyna sama zadzwoniła na pogotowie. Zespół nie mógł sobie poradzić. Zapakowali całe towarzystwo i przywieźli do pogotowia na Hożą. Dyżur miał „Biały Ojciec", lekarz legenda pogotowia. Siwe włosy, broda, długi fartuch, cięty język. Usiłował podać pacjentce leki rozkurczowe, ale owczarek na niego warczał.

Marcin opowiada: – I „Biały Ojciec" wtedy zwrócił się do ojca pacjentki.

– Proszę pana, czy mógłby pan wpłynąć jakoś na zięcia? On mnie chce ugryźć!

Facet się wkurwił i chlast „Białego Ojca" w twarz. „Biały Ojciec" się broni. Sytuacja nietuzinkowa – jest seks, kobieta, zwierzę i walka dwóch mężczyzn. (...)

Maciej, doświadczony lekarz:

Ci sanitariusze w dawnych czasach mieli gigantyczne doświadczenie. Byłem młody, nic nie rozumiałem. Oni mnie uczyli. W nocy z piątku na sobotę albo z soboty na niedzielę dość często przychodzili na pogotowie mężczyźni. Czaili się, wstydzili. I na jednym z pierwszych dyżurów sanitariusz podpowiada mi szeptem:

– Panie doktorze, pan patrzy na tego tu. Ten to sobie coś w dupę wsadził.

– Niemożliwe!

– Bankowo! Żona wyjechała, oglądał jakiegoś zboczonego pornola i sobie wsadził, a teraz nie może wyciągnąć.

– No, niemożliwe!

– Zaraz pan zobaczy: Proszę pana, proszę pana!

Pan tu pozwoli, do gabinetu.

Gość wchodzi, a sanitariusz do niego prosto z mostu:

– Co pan sobie w dupę wsadził?

Gość czerwony, duka, ale w końcu mówi: – No, żona wyjechała i oglądałem taki film...

– Dobra, dobra. Co se pan wsadził?

– No, marchewkę.

I wtedy sanitariusz mówi do mnie tak: – To nie ma co teraz wyciągać, panie doktorze, bo się pan umęczy. Poczekamy do wiosny, natka się pojawi i pójdzie łatwiej.

Notatka z ambulansu:

Mówią na nią „koronkowa Zofia". Wyjazdy do niej mają w sobie coś perwersyjnego. Uskarża się na nadciśnienie i wzywa zespół średnio raz w tygodniu. Czeka na szezlągu. Ubrana w przezroczysty peniuar i koronkową bieliznę. Leży na boku. Nie chce się ruszać, żeby nie niszczyć wypracowanej pozy.

– Otwarte, phoszę! – krzyczy, gdy zespół dzwoni do drzwi.

Zofia grasejuje. Do tego (to opinia członka naszego zespołu) „jest czymś w rodzaju demona seksu opętanego manią ekshibicjonizmu". Demon jest przepity, podstarzały (Zofia ma 58 lat), ale ciągle pełen werwy. Gdy zespół wchodzi, przeważnie z zakamarków mieszkania wyłania się aktualny narzeczony, zawsze w białych gaciach. W opinii członków zespołu białe gacie „to jakiś rodzaj zdewiowanego umundurowania".

Zofia: – Tak tu sobie siedzieliśmy i skoczyło mi ciśnienie.

– Bo chlejesz!

Zofia: – Ani kieliszeczka, wyphaszam sobie!

Amant: – Proszę się nie zwracać do Zofii w taki sposób!

Zofia dostaje coś na zbicie ciśnienia. Zespół się pakuje:

– Wszystko tu u pani tonie w spermie.

Zofia milczy, uśmiecha się zalotnie.

* * *

Czekamy na wezwanie. Od kilku godzin nic się nie dzieje. Znów gadamy z Marcinem. Tym razem o piciu i złodziejstwie:

– Picia prawie nie ma, sam widzisz. Złodziejstwo? Zawsze się zdarza. Wchodzisz do domu. Jakaś stara babcia, sama, bez świadomości. Jak ktoś jest mendą, to się skusi. Zwłaszcza że płacą mało. Wiesz, jak to się mówi...

– Okazja czyni złodzieja.

– Tak, ale nie tylko. Widziałem złe rzeczy. Facetów, którzy wykorzystywali młode narkomanki. Bili. Podbierali narkotyki. Ale to było wcześniej. Kiedy w pogotowiu jeździły spady wśród lekarzy, sanitariuszy, kierowców. Teraz każdy ratownik ma trzyletnie studia. Każdy ma działalność gospodarczą, każdy zasuwa z dyżuru na dyżur. Nie ma czasu na wódkę i wygłupy. Dużo złego się wykruszyło. (...)

J., ordynator dużego SOR-u:

Zaczynałem pracę w pogotowiu ratunkowym chyba w 2001 roku. Stara kadra albo wymierała, albo była już na emeryturach, albo na odwykach. Bo dawniej do pogotowia szli często lekarze, którzy wcześniej gdzieś nawalili. Sanitariuszami byli ludzie, którzy odrabiali wojsko, albo tacy, którzy nigdzie indziej się nie nadawali. To była specyficzna robota. To, co się działo na wizytach, raz było lepsze, raz było gorsze, a gdzieniegdzie mogły się zdarzyć dantejskie sceny. Pamiętam, jak mój kolega pojechał na wizytę z przygodnym zespołem. Resuscytacja absolutnie nieudana. Nie było szans na uratowanie pacjenta. Po zakończonej akcji lekarz od sanitariusza i od kierowcy dostał działkę. Skąd? A wyjęli z pieniążków pacjenta, „bo jemu już nie będą potrzebne". Zgłosił sprawę i oparło się o prokuraturę. Gnój zrobił się nieziemski w tej stacji pogotowia, gdzie kolega pracował.

Wojtek, lekarz, weteran pogotowia i SOR-u:

Pamiętam okres przejściowy. Wtedy bardzo dużo w pogotowiu przejeździłem, jednocześnie pracując w izbach przyjęć i poradniach, po 400–600 godzin w miesiącu.

Ile?

No mówię panu! Żona to mnie widziała tylko w niektóre weekendy. Tak było, tak wszyscy pracowali przy tamtych stawkach. 2001 rok i pięć złotych za godzinę! Inaczej się nie dało.

I jak pan wspomina tamte czasy?

Było wielu wspaniałych ludzi, ale przecież trzeba jasno powiedzieć, że środowisko przyciągało także rozbitków życiowych, medycznych, zawodowych. Najgorsze było środowisko sanitariuszy i kierowców. To tam rzeczywiście zdarzały się różne złe rzeczy.

I co się z nimi dziś dzieje?

Z sanitariuszy i kierowców wyszli pierwsi ratownicy. Ale przecież nie z tych najgorszych. Bo ci, co zrobili specjalizację ratownika, to nie są tacy źli, prawdziwym gamoniom się nie chciało zrobić.

I gdzie są?

Wielu z nich nie żyje, bo poalkoholowa marskość wątroby wykasowała ich wcześniej.

* * *

Największym skandalem w historii pogotowia była sprawa „łowców skór". Zaczęło się od sprzedawania informacji o zmarłych pacjentach firmom pogrzebowym, ale potem poszło dalej – by zyski były większe, pacjentów celowo uśmiercano (udowodniono to dwóm sanitariuszom). Z rozmów z pracownikami pogotowia wynika, że o procederze wiedziało bardzo wielu lekarzy i sanitariuszy. I że nie ograniczał się do przypadku Łodzi – który opisali reporterzy „Gazety Wyborczej".

Zygmunt, ratownik medyczny:

Skóry" i wszystkie ciemne sprawki otaczała zmowa milczenia. Ten, kto ją usiłował przerwać, stawał się wyklęty. Fama donosiciela ciągnęła się za nim. Mogłeś się przenosić ze stacji do stacji, ale głuchy telefon działał.

Skąd wiesz?

Bo kiedyś mnie spotkała taka infamia. Zaprotestowałem, bo pewien „kolega" obmacywał młode narkomanki. Zapinał w pasy i... mówię tyle, co widziałem. Czy było coś więcej, mogę się jedynie domyślać. Zgłosiłem to.

I zostałeś donosicielem?

Tak, ciągnęło się to latami. Ale jakoś przycichło. Po takich akcjach łatwiej zrozumieć, w jaki sposób możliwe były takie nadużycia jak historia „łowców skór". Do tej pory odbija się to czkawką.

Jak?

Wchodzisz do domu, a babcia od progu: „Tylko mi pawulona nie dawajcie". Przyjeżdżasz ratować życie, a patrzą na ciebie jak na mordercę. Ale sami sobie jesteśmy winni. O „łowcach" wiedziało wiele osób, ale obowiązywała zmowa milczenia. Nikt nie chciał się narażać na infamię.

* * *

O tym, że proceder był znany, mówili mi lekarze i sanitariusze jeszcze podczas zbierania materiałów do książki „Mali bogowie". To opowieść byłego pracownika pogotowia:

W pogotowiu wiedzieli o tym wszyscy. Trwało to długo, aż w 2002 roku ukazał się tekst „Łowcy skór" w „Gazecie Wyborczej". Do tego czasu biznes kręcił się doskonale. W szczycie dostawało się dwa tysiące od skóry. Generalnie pieniądze szły do podziału między trzy osoby: kierowcę, sanitariusza i lekarza. Odpalało się też dyspozytorowi. Dyspozytor – kiedy był zgon albo coś mogło skończyć się zgonem, zawiadamiał zaprzyjaźniony zespół. Zespół stwierdzał śmierć i dzwonił do zakładu pogrzebowego. Zakład pogrzebowy płacił za to, czyli płacił za skórę.

Z czasem zaczynało dochodzić do bardzo ponurych historii. Dyspozytor wysyłał zespół, który znajdował się najdalej od osoby umierającej, opóźniano reanimację osób starszych. Wszystko z chęci zysku. Bywało, że w ciągu dwunastu godzin dyżuru było siedem zgonów. To były już potężne pieniądze. Sanitariusz miesięcznie zarabiał 1400–1600 złotych, a od skóry dostawał 500 złotych. Czasem panie z kasy na pogotowiu dzwoniły z wezwaniem po wypłatę, bo ludzie zapominali się zgłosić. Chciwość robiła się niebezpieczna, ludzie ścigali się do skór. W jednej dzielnicy zawiązała się nawet spółdzielnia. Trzy zespoły plus dyspozytor dzielili się między sobą pieniędzmi niezależnie od tego, kto pojechał po „skórę". Dzieliło się po równo, więc mogłeś przespać cały dyżur, a rano czekała na ciebie kasa. Ale to już się skończyło.

Rozmowa z lekarzem z Warszawy, po pół roku zrezygnował z pracy w pogotowiu:

Co pana wykańczało najbardziej? Stres?

(śmiech) Stres? Pamięta pan sprawę „skór"?

Ale to było w Łodzi.

W Łodzi? Niech pan przestanie. Wierzy pan, że Łódź była jakaś szczególna? Bez przesady. Przyszedłem do pogotowia i zaraz zrozumiałem, że tak to działa.

Jak się pan domyślił? Nie ukrywali tego przed panem?

Nie. Wręcz przeciwnie. Oni się chcieli dzielić pieniędzmi ze wszystkimi. Nawet ze studentami medycyny, którzy przychodzili do pogotowia, żeby praktykować. W tamtych czasach wielu z nas studiowało medycynę po to, by zmieniać świat. No więc przychodzili do pogotowia i zderzali się z brutalną rzeczywistością. Dla nich albo dla młodych lekarzy to było szokujące.

Mówi pan, że dzielili się pieniędzmi ze wszystkimi, czyli...

Tak, ze wszystkimi. To zresztą było dużo więcej niż dzielenie się pieniędzmi. To było dzielenie się winą. Wziąłeś, więc też za to odpowiadasz. Nie możesz donieść, nie możesz zaprotestować, bo bierzesz w tym udział. Też jesteś winny.

Coś konkretnego zapamiętał pan z tamtego okresu?

Tak. Dostajemy informację: „Adres taki a taki, pacjent taki a taki, ustanie krążenia". I nagle głos pani doktor dyżurnej: „Nie śpieszymy się, już kupiłam drzwi do domu za trzydzieści milionów".

Trzydzieści milionów?

Tak, jeszcze przed denominacją w 1995 roku. Te „trzydzieści milionów" mam do dziś w uszach. Wtedy pomyślałem, że muszę się zwolnić.

Artur, ratownik medyczny:

Dopiero zaczynałem robotę w pogotowiu. Na tę panią mówili: „Doktor Śmierć". Ona pracowała na SOR-ze. Kiedyś przywozimy starszego pana – ja i lekarz anestezjolog. Wzięliśmy go z domu. Żona zapłakana. Siwa pani. Pomyślałem, że oni się bardzo kochają. Tacy mili dziadkowie. W karetce z pacjentem było źle. Jak już byliśmy w szpitalu, gość się zatrzymał. Reanimujemy. Nagle wchodzi pani doktor. Mój anestezjolog odsuwa się, ustępuje miejsca. Staje oparty o framugę drzwi. Ja dalej uciskam klatkę. Pani doktor daje mi sygnał, żebym przestał. Pacjent podłączony do aparatury, do monitora. Cisza, cisza, cisza, pzdryk! Cisza, cisza, cisza, pzdryk! Czyli jednak serce pracuje. Pracuje! Linia za nic nie chce się wyprostować.

No, ale jeśli nic się nie będzie robiło, to dziadek naprawdę umrze. Pani doktor milczy. Daje znać, żebym przerwał. Za każdym „pzdryk" pani doktor tylko cmoka i kręci głową. Jakby była niezadowolona, że dziadzio trzyma się życia. Cisza, cisza, cisza, pzdryk! Cmok! Cisza, cisza, cisza, pzdryk! Cmok! No, kurwa, umrze! Patrzę na „swojego" lekarza. On nic. Oparty o framugę. Uciskam klatkę. Trzydzieści sekund. Pani doktor znów daje sygnał, żeby przerwać. Chryste! Za pierwszym razem może i było to uzasadnione. Chciała zobaczyć, jaki to umierające serce ma rytm, wyrobić sobie opinię, nie wiem co jeszcze. Ale teraz? Wiadomo, że jak organizm ma załapać, to trzeba pompować ze dwie minuty. Trzydzieści sekund to zupełnie bez sensu. Ale przerywam. I znów: cisza, cisza, cisza, pzdryk! Cmok! Cisza, cisza, cisza, pzdryk! Cmok!

– Pani doktor?

– No, proszę!

Znów historia się powtarza. I następna kolejka taka sama. Tak się nie uratuje człowieka, każdy to wie. W końcu pani doktor mówi, że kończymy, że to nie ma sensu. Musimy zebrać wszystkie swoje klamoty i odnieść do karetki.

Biorę swojego lekarza na stronę i pytam szeptem:

– Proszę mi wytłumaczyć, co tu zaszło? Nie rozumiem, dlaczego to tak było?

On tak na mnie popatrzył i mówi:

– Właśnie poznałeś „Doktor Śmierć". To była ona.

Aha. No dobra. Zbieram te rzeczy i idę do karetki. A na korytarzu siedzi małżonka starszego pana, który za ścianą dogorywa i którego nikt nie ratuje. Naturalnie mnie poznała. Szuka kontaktu wzrokowego, ale ja odwracam głowę. Udaję, że jej nie widzę. Ona nie ośmiela się do mnie zagadnąć. Bo przecież ratowałem jej męża. Jestem bohaterem, Bogiem. Chciałaby pewnie zapytać: „Jak mój kochany mąż? Czy wszystko będzie dobrze? Przywiozłam mu piżamę. Kiedy wróci do domu? Bo my tak razem od zawsze".

I co miałbym jej powiedzieć? Niosę te klamoty. Wrzucam do karetki. I znajduję w niej sztuczną szczękę należącą do tego starszego pana.

– Doktorze, co z tym robić?

No co? Durne pytanie. Trzeba iść i zwrócić małżonce. I to byłby dobry moment, żeby się zbuntować. Powiedzieć starszej pani, co zaszło. Jak wyglądała reanimacja. Że jedna taka lekarka przed chwilą zabiła pani męża.

Ale nie zrobiłem nic. Bo to bez sensu. Pani „Doktor Śmierć" wykręciłaby się ze wszystkiego. Skoro wszyscy ją tak nazywają, to przecież wszyscy wiedzą, kim ona jest. A mimo to pracuje. Co to znaczy? Doktor nigdy nie doniesie na doktora. Wytłumaczył mi to „mój lekarz" i dołożył piękną opowieść: „Na chirurgii jest ordynator. Ręce mu tak latają, że masłem chleba nie posmaruje. Ale lubi operować i wywija nożem na sali. Chyba nie bardzo zdaje sobie sprawę, że bardzo szkodzi pacjentom. Natomiast inni lekarze widzą to doskonale. Logiczne byłoby, gdyby poszli z tym do dyrekcji albo do Izby Lekarskiej, albo dokądkolwiek, żeby przerwać ten horror. No ale lekarz na lekarza nie doniesie. Z drugiej strony to przecież normalni ludzie. Głupio im patrzeć, jak ich szef zabija ludzi. Wymyślili więc taki system: oni zaczynają operację ciut szybciej i wysyłają jakiegoś młodego, żeby przejął ordynatora na korytarzu i zagadał:

– Panie doktorze, czytałem taki artykuł w „Lancecie"...

– Ale ja się śpieszę...

– Pan jest dla mnie autorytetem. Proszę, tylko jedno pytanie.

Młody ma zadanie, żeby gadać jak najdłużej. A ci, co są na sali, usiłują doprowadzić operację do takiego etapu, żeby stary nie mógł już nic spierdolić".

– Tak że wiesz – mówi do mnie „mój" lekarz – za dużo nie wywalczysz. Nikt cię nie poprze, pójdzie za tobą fama donosiciela. W końcu wylecisz z roboty albo przez budzenie niezdrowej atmosfery, albo wsadzą cię na jakąś minę. Gdzie indziej roboty też nie znajdziesz. Zawsze zapytają cię o wcześniejsze miejsce pracy. Potem wykonają telefon i już wszystko będzie jasne. Moja rada: odpuść, skup się na sobie, rób dobrze swoją robotę.

No i skorzystałem z tej rady. I nie mam sobie nic do zarzucenia. Uratowałem wielu ludziom życie. Pewnie jakaś babcia tańczy dzięki mnie na weselu wnuczki, ktoś ma normalne życie mimo zawału, mama się cieszy, że synek walnięty przez samochód żyje i dobrze się uczy. Ale, nie przeczę, czasem, mimo upływu lat, przypomina mi się ta historia ze sztuczną szczęką.

Książka Pawła Reszki „Mali bogowie 2. Jak umierają Polacy" ukazała się przed kilkoma dniami nakładem wydawnictwa Czerwone i Czarne.

Tytuł pochodzi od redakcji, śródtytuły od autora

Autor wydał wcześniej m.in.: „Chciwość. Jak nas oszukują wielkie firmy" (2016) i „Mali bogowie. O znieczulicy polskich lekarzy" (2017). Zaczynał w „Rzeczpospolitej" jako dziennikarz polityczny i śledczy korespondent w Moskwie, reporter wojenny. W l. 2006–2009 w „Dzienniku. Polska Europa Świat" kierował działem śledczym. Potem redaktor w „Tygodniku Powszechnym", ostatnio w „Newsweeku". Laureat Nagrody im. Dariusza Fikusa (2005 r.), wyróżniany przez SDP i miesięcznik „Press"

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów