Po pierwsze to rząd i większość sejmowa odpowiada przede wszystkim za zarządzanie państwem. Po drugie już sama nazwa „Prawo i Sprawiedliwość" zobowiązuje szczególnie do usprawnienia sądów, bo o to chodzi w reformie.

Weto było tylko pewnym przyhamowaniem, jak kolizja na drodze spychacza ośnieżającego szosę, który zlecone mu zadanie i tak musi wykonać. Tym bardziej że prezydent nie zawetował najważniejszej dla reformy noweli prawa o ustroju sądów powszechnych. Daje ona ministrowi sprawiedliwości ogromną władzę: prawo szybkiej wymiany prezesów sądów, a powodem tych ekstrakompetencji było to, że część prezesów sądów najwyraźniej nie daje sobie rady. Potwierdza to m.in. fakt, że jedne sądy mają znacznie gorsze wyniki (chodzi głównie o liczbę rozpoznawanych spraw, oczywiście porównywalnych) niż inne pracujące w podobnych warunkach, a to znaczy, że najpewniej w tych pierwszych szwankuje organizacja, zarządzanie sądem. W takich sądach sensowne zmiany kadrowe muszą dać efekt niemal od ręki. I na te efekty czeka społeczeństwo. Inaczej pomyśli, że sądownictwa nie da się w ogóle w Polsce zreformować, bądź że reformy były tylko parawanem, by przejąć nad sądami polityczną kontrolę.

Przypuszczam, że już po kilku miesiącach możemy odnotować zmiany. Gdyby nowy model zarządzania sądami, nazwijmy go ministerialnym, przyniósł poprawę, byłby to gwóźdź do trumny dotychczasowego korporacyjnego zarządzania sądami przez sędziów, którego tak zapamiętale bronią.

Zegar tyka jednak także prezydentowi, gdyż nie ograniczył się on do zawetowania dwóch ustaw, ale zapowiedział przygotowanie nowych. Sednem inicjatywy ustawodawczej jest zaś, aby ustawa została uchwalona. To zaś wymaga większości sejmowej, a więc porozumienia z PiS, z rządem. I to jest prezydenta zadanie.

Inaczej może być oskarżany, że stał się hamulcowym reformy.