Po Trybunale SN
Po zwasalizowaniu i zmarginalizowaniu Trybunału Konstytucyjnego oczy obrońców ładu konstytucyjnego zwróciły się na Sąd Najwyższy. Na nim też skupił się wzrok rządzących i w lipcu 2017 r. mieliśmy kolejną odsłonę wojny o sądy. Znowu były protesty, demonstracje, weto prezydenta będące próbą wybicia się na samodzielność, której jednak nie udźwignął. PiS ostatecznie udało się podporządkować Krajową Radę Sądownictwa, a w wakacje 2018 r. ruszył po fotel pierwszego prezesa Sądu Najwyższego i jego własną większość. Pierwotnie uchwalona nowela ustawy o SN zawierała wiele błędów i niekonsekwencji, które pozwoliłybu opóźnić procedurę wyboru nowych sędziów, co dało nadzieję obrońcom konstytucji. Na to PiS zareagował kolejną zmianą ustawy i bezrefleksyjnie szybkim podpisem prezydenta.
Tymczasem w sprawę wmieszały się organy unijne. Z jednej strony Komisja Europejska wszczęła procedurę mającą doprowadzić Polskę przed Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej w tej sprawie. Z drugiej strony sam Trybunał z inicjatywy irlandzkiego sądu wydał orzeczenie nakazujące badać systemowe gwarancje praworządności w krajach Unii przy stosowaniu europejskiego nakazu aresztowania. To zostało odebrane jako porażka rządu PiS i żółta kartka dla jego pomysłów na polskie sądownictwo. Dla odmiany rząd, ustami ministra sprawiedliwości, uznał to orzeczenie za swój sukces. Prawdopodobnie na tej samej zasadzie, na jakiej sukcesem prezydenta marszałek Stanisław Karczewski nazwał odrzucenie przez Senat prezydenckiej propozycji referendum konstytucyjnego.
Już się wydawało, że pisowskiego walca nie jest w stanie nic zatrzymać, gdy SN, zadając pytanie prejudycjalne do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, akurat w tym samym czasie, gdy rząd odpowiadał Komisji Europejskiej, zawiesił stosowanie przez polskie organy krytycznych przepisów ustawy o Sądzie Najwyższym. I zaczęła się nowa odsłona batalii o niezawisłe sądownictwo w Polsce.
Reakcja środowisk powiązanych z PiS była przewidywalnie emocjonalna. Kancelaria Prezydenta owo zawieszenie uznała za bezskuteczne dla prezydenta, wiceminister Marcin Warchoł uznał, że sędziowie SN to sobie mogą zawieszać obrazki. Wyrazista Krystyna Pawłowicz nazwała to buntem i pójściem na rympał. Poseł Arkadiusz Mularczyk uznał postanowienie Sądu Najwyższego za nieistniejące. Julia Przyłębska zarzuciła złamanie konstytucji i naruszenie kodeksu postępowania cywilnego, a jej kolega z TK Mariusz Muszyński zaczął odgrażać się postępowaniem dyscyplinarnym. Prezydencki minister Andrzej Dera zarzucił Sądowi Najwyższemu stawianie się ponad prawem. Jego kolega minister Paweł Mucha mówił o arystokracji sędziowskiej chcącej rozstrzygać o kluczowych dla funkcjonowania Polski kwestiach. Publicysta Jacek Karnowski nazwał sędziów politykami jawnie opowiadającymi się przeciwko PiS, Konrad Kołodziejski poszedł jeszcze dalej, nazywając ich zbrojnym ramieniem opozycji. Piotr Andrzejewski zarzucił sędziom SN złą wiarę oraz to że „odwołują się w swych działaniach do zewnętrznych gremiów orzeczniczych z pominięciem polskiego trybu funkcjonowania prawa – poddania swych wątpliwości TK".
Istota pominięta
Wszystkie te wypowiedzi w żaden sposób nie sięgnęły do istoty prawnej zagadnienia i są bardziej wyrazem zranionych emocji niż intelektu ich autorów. Ewidentne zdziwienie przedstawicieli PiS przede wszystkim zaskakuje. Od dłuższego czasu w dyskusji o zmianach w Sądzie Najwyższym pojawia się kwestia ich sprzeczności z prawem unijnym. Ministerstwo Sprawiedliwości oczywiście musiało znać zarówno treść art. 267 traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej, jak i pogląd wyrażony przez Trybunał Sprawiedliwości w wyroku z 13 marca 2007 r., Unibet, C-432/05, EU:C:2007:163, pkt 44, na który ostatecznie się powołał Sąd Najwyższy. Trybunał stwierdził w nim, że zasadę skutecznej ochrony sądowej uprawnień podmiotów prawa mających źródło w prawie wspólnotowym należy interpretować tak, że sąd zadający pytanie prejudycjalne może zawiesić stosowanie przepisów krajowych do czasu wydania przez właściwy sąd rozstrzygnięcia w przedmiocie ich zgodności z prawem wspólnotowym, jeżeli ich zastosowanie jest konieczne do zapewnienia przyszłemu orzeczeniu całkowitej skuteczności w przedmiocie istnienia uprawnień dochodzonych na podstawie prawa wspólnotowego. To orzeczenie wraz z drugim powołanym przez Sąd Najwyższy nie pojawiły się wczoraj ani przedwczoraj. Są zresztą kontynuacją linii orzeczniczej TSUE zapoczątkowanej wyrokiem Trybunału Sprawiedliwości z 21. lutego 1991 r. w sprawie Zuckerfabrik (C-143/88), w którym Trybunał zaakceptował zawieszanie przepisów unijnych przez sąd zadający pytanie prejudycjalne.
Minister musiał wiedzieć
Oznacza to, że nawet jeżeli Konstytucja RP nie przewiduje takiej możliwości, to z powołaniem się na orzecznictwo europejskie oraz najbardziej zbliżony przepis o zabezpieczeniu roszczeń sąd występujący z pytaniem prejudycjalnym, w tym przypadku Sąd Najwyższy, mógł zawiesić stosowanie przepisów prawa krajowego. Minister sprawiedliwości przy zachowaniu minimum wiedzy o prawie unijnym musiał to wiedzieć od samego początku majstrowania przy zmianach w Sądzie Najwyższym. Tym bardziej dziwią słowa wiceministra sprawiedliwości Marcina Warchoła, że sędziowie to sobie mogą co najwyżej obrazki lub togi zawieszać.