Najnowsze propozycje zmian w kodeksie postępowania cywilnego polegają na tym, że na czas epidemii, którego końca niestety nie widać, ale także przez rok po jej zakończeniu sądy cywilne zasadniczo mają pracować zdalnie. Zanim ta technika na dobre ruszyła, już szwankuje i przedłuża w praktyce rozprawy, te mają się więc odbywać niejawnie. Czyli bez udziału stron, na podstawie dokumentów, choć zasadą cywilizowanego procesu, zagwarantowaną w konstytucji, jest jawny proces z bezpośrednim uczestnictwem stron, pokrzywdzonych i świadków.
Czytaj także: Koronawirus: Jak sądy radzą sobie w czasie pandemii? Ile czeka się na wyrok?
Nie dość tego: ktoś chciał wiedzieć, po co w procesach składy trzyosobowe orzekające zwłaszcza w drugiej instancji, skoro pracę tę może wykonać jeden sędzia. Najsmutniejsze jest uzasadnienie tego rozwiązania. W ocenie projektodawców w każdym przypadku może zostać przecież przeprowadzone postępowanie dowodowe z dokumentów, z opinii biegłych czy zeznań świadków na piśmie, co umożliwia sądowi zebranie pełnego materiału dowodowego.
Te ekstrapomysły uzasadniane są oczywiście zagrożeniem epidemiologicznym, jakie stwarzać mają sobie nawzajem trzy osoby zasiadające wspólnie w składzie sądu (choć nikt im nie każe siedzieć tuż obok siebie, w praktyce siedzą w pewnym dystansie, a urzędnicy sądowi nie pojawiają się w salach). Przede wszystkim jednak nie ma znaczenia – piszą autorzy ulepszeń – czy w sprawie orzeka jeden czy trzech sędziów.
To już niestety trąci absurdem, na który szkoda papieru. Przypomniało mi się zaś ze studiów, że w pewnym okresie Republiki Rzymskiej nie było odwołań, bo w ich sądach uważano, że obywatele rzymscy są równi wobec prawa, więc nie ma podstaw, by jedni (jako sędziowie) kontrolowali wyroki innych.